Być krową polskiej poezji. Obserwować wschody i zachody słońca, całkowicie zdać się na Ducha Świętego i gapić się na codzienne cuda, nie przejmując się ujadaniem krytyków.
Tego dokładnie nie wiemy. Ale z pewnością o jakiejś wiecznej tajemnicy, która jest zakryta przed ludźmi. W odróżnieniu od nich krowa ma odpowiedni dystans i sporo darowanego czasu. Gdy po południu słońce znów robi się czerwone i odbija się w oknach wioski, jej oczy zachodzą łzami. Błyszczą jak gwiazdy.
Wbrew powszechnej opinii, krowa to mądre zwierzę. Choćby dlatego, że codziennie jest świadkiem stworzenia świata. Przygląda się wiecznemu misterium i, jak nikt inny, rozumie biblijną Księgę Koheleta. Nie ma złudzeń, że wszystko to marność, a jednocześnie jest urzeczona pięknością kosmosu. Nosi zgodę na swój los, ale i brzemię nostalgii. Poglądy można zmieniać na temat polityki albo mody. W kwestiach ontologii czy mistyki liczy się zmysłowe doświadczenie, a nie rozumowe widzimisię.
Poetów wielokrotnie porównywano do słowika, który sławi nadejście nowego dnia, niejako współuczestnicząc w misterium stworzenia. To prawda, że słowik pięknie śpiewa, ale przecież w upartym milczeniu krowy, przerywanym tylko nostalgicznym zawodzeniem, również tkwi mądrość. Wielu autorów wierszy doszło w swoim pisaniu do granicy mowy, do momentu, kiedy każde słowo wydawało się im próżnym ornamentem. Jeśli byli uczciwi, przestawali pisać. Kto wie? Może krowa posiadła to doświadczenie dużo wcześniej, może dostała je razem ze swoją naturą?
Być krową polskiej poezji. Obserwować wschody i zachody słońca, całkowicie zdać się na Ducha Świętego i gapić się na codzienne cuda, nie przejmując się ujadaniem krytyków. W historii polskiej literatury istniał już ktoś, kto wysoko cenił sobie braterstwo krów. Wielki, niedoceniony i zapomniany dziś poeta Stanisław Piętak pisał w tomie „Alfabet oczu” (1934): „O, zostawcie niebo na tym samym miejscu!/ Chcę spać z księżycem w oczach tak samo jak nasz pies./ (…) Ze mną są: niebo, ziemia przecięta białą drogą/ i krowy rozwłóczone rogami po las./ Lubię patrzeć na naszą Czarną, co zawsze, gdy mi zimno,/ gorącym językiem liże mi bladą twarz.// Przysuńcie mi ją bliżej, bliżej skroni./ Widzicie: w mokrych jej ślepiach świat utonął/ smutnie na widnokręgu rozstawionymi szybami”.
Niestety, marzenie poety się nie spełniło. Z metafizycznego pastwiska wygnała go historia. W 1964 roku w Warszawie zginął śmiercią samobójczą, wyskakując z okna. Był w końcu człowiekiem, istotą polityczną, a nie krową. Prawdopodobnie właśnie napięcie między folwarkiem zwierzęcym komunizmu a tęsknotą do pierwotnej wolności wpędziło go w rozpacz. Ale wcześniej spełnił swoje poetyckie powołanie – zbliżył się do epicentrum rzeczywistości i spróbował je opisać. Byłoby dobrze, gdyby dzisiejsi naprawiacze kosmosu – pragmatycy ubijający czarną pianę gazet – zostawili niebo na tym samym miejscu. I uznali prawo poetów do patrzenia na świat wielkimi oczami, w których nawet łzy są pełne ufności.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.