„(...) dla mojej największej miłości – dla życia, poszukiwałam najpiękniejszych określeń” – zwierzała się w „Opowieści dla przyjaciela” zmarła 56 lat temu poetka Halina Poświatowska.
Kilka dni z dzieciństwa naznaczyło ją na całe życie. Ten dramat zaczął się na początku 1945 r., gdy wojska radzieckie wyzwalały Częstochowę z rąk Niemców. Halina, z domu Myga, miała wtedy niespełna 10 lat. „(...) na opustoszałych Alejach słychać hałas wybuchów, strzelaniny i tłuczonego szkła – przerażona schodzi z rodzicami do zimnej, wilgotnej piwnicy. Siada na kłodach drewna obok sąsiadów i przygląda się ich zmienionym w świetle twarzom. Przez następne trzy dni nie chce zdjąć płaszcza ani się położyć; usypiana rytmem głośnych modlitw drzemie tylko na kolanach Stanisławy [imię matki – Sz.B.]” – relacjonuje Kalina Błażejowska, autorka biografii „Uparte serce”.
Zimno i wilgoć panujące w tamtej piwnicy sprawiły, że dziewczynka ciężko zachorowała, a konsekwencją choroby okazała się nieodwracalna wada zastawki dwudzielnej w sercu. To doświadczenie okaże się kluczowe dla życia Haliny, spędzanego odtąd głównie w szpitalach i sanatoriach. „Chodziła do szkoły tylko dwa lata, i to z ogromnymi przerwami, a przez cały czas uczyła się w łóżku. Równie dobrze mogłaby zostać analfabetką” – opowiadała jej matka, Stanisława Mygowa, w książce Marioli Pryzwan „Haśka Poświatowska we wspomnieniach i listach”.
Dwudziestoletnia wdowa
Poczucie kruchości istnienia sprawi, że miłość i śmierć będą nieustannie przeplatać się w twórczości poetki. To przeświadczenie wyniesie zresztą nie tylko z własnej choroby, ale też z krótkiego, trwającego zaledwie dwa lata małżeństwa. Poznany na ławce w Parku Zdrojowym w Kudowie Adolf Ryszard Poświatowski, malarz i student Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi, także chorował na serce. Ślub wzięli w 1954 r. w Częstochowie. „Mała Moja Dziewczynko!” – pisał do niej w listach. – „Tak cudnie jest trzymać Cię w ramionach, a tak strasznie źle, kiedy Ciebie nie ma (...). Haluśko moja najukochańsza! Dlaczego, dlaczego jakaś mgła wsysa mnie w siebie, dlaczego wszystko, co widzę, napełnia mnie jakimś lękiem, coś siedzi w duszy i pędzi mnie, pędzi bez ustanku ku jakiemuś celowi (...)???”.
Na początku 1956 r. Adolf przechodzi niebezpieczną dla serca grypę. 23 marca zostaje znaleziony w Hotelu Europejskim w Krakowie. Sekcja zwłok wykazuje zwężenie ujścia żylnego lewego i zwężenie zastawki aorty. Halina zostaje dwudziestoletnią wdową.
jeśli umrzesz
nie włożę sukienki lila
nie kupię kolorowych wieńców
z rozszeptanym wiatrem we wstążkach
nic z tego nic
przyjedzie karawan – przyjedzie
odjedzie karawan – odjedzie
będę w oknie stała – patrzyła
będę ręką machała
chustką wiewała
żegnała w tym oknie sama
Sztuka niesie ulgę
To fragment wiersza „Przypominam” z jej debiutanckiego tomiku „Hymn bałwochwalczy” (1958). Nie wiadomo, czy ten utwór powstał przed, czy po śmierci Adolfa. Tęsknota czy rozpacz w wierszach Poświatowskiej często nie są wyrażone wprost. Poetka odsłania i jednocześnie chowa uczucia, wprowadzając literackie figury: Heloizy, Izoldy, Julii. Wiadomo jednak z relacji różnych osób, że po śmierci męża zupełnie się załamała.
Pogarsza się też jej stan zdrowia. W czerwcu trafia do krakowskiej kliniki, gdzie bada ją prof. Julian Aleksandrowicz, znany hematolog i filozof medycyny. Okazuje się dla niej kimś więcej niż tylko lekarzem. To właśnie profesor zauważa, że sztuka przynosi Halinie ulgę. „Ból i smutek jest twórczy, a twórczość daje poczucie zdrowia” – mówi. To on sprawia, że przy jej łóżku pojawiają się artyści: poetka Wisława Szymborska, pisarz Jan Kurczab czy aktor Jan Niwiński. To on także zainteresuje Polonię amerykańską losem Haliny. Dzięki zbiórce środków uda się zorganizować w 1958 r. wyjazd do Stanów Zjednoczonych w celu przeprowadzenia skomplikowanej operacji serca. Oczekując na zabieg, poetka napisze jeden ze swoich najbardziej znanych wierszy, tym razem już silnie odsłaniając własne ja:
Halina Poświatowska to jest podobno
człowiek
i podobno ma umrzeć jak wielu
przed nią ludzi
Halina Poświatowska właśnie teraz się trudzi
nad własnym umieraniem
ona jeszcze nie wierzy ale już podejrzewa
i kiedy w sen zagłębia lewą rękę to
w prawej
zaciska mocno gwiazdę – strzępek
żywego nieba
i światłem poprzez ciemność krwawi (...)
To tylko wierszyki
Operacja, transmitowana w nowojorskiej telewizji (sic!), udała się, a jej wynik, jak pisze autorka biografii Małgorzata Szułczyńska, był „kolejnym krokiem naprzód w dziejach światowej medycyny” – sukcesem, który zaskoczył nawet samych lekarzy. Po siedmiu dniach pacjentka wstała, a po dwóch tygodniach wypisano ją ze szpitala.
Ku zdumieniu wszystkich postanowiła pozostać w USA, by uczyć się w prestiżowym college’u dla bogatych dziewcząt – Smith College w Northampton. Mimo że jej angielski nie wydawał się wystarczający, w kwietniu 1959 r., po czterech miesiącach starań, udało się jej uzyskać stypendium. Pomógł w tym zapewne także list polecający od prof. Aleksandrowicza. College ukończyła w 1961 r. – o rok wcześniej niż przewidywał harmonogram studiów – uzyskując tytuł bachelor of arts, licencjat nauk humanistycznych.
W międzyczasie w kraju ukazał się „Hymn bałwochwalczy” – jej poetycki debiut. Recenzje były entuzjastyczne. Stanisław Grochowiak mówił o niej nawet jako o głosie pokolenia i nazywał „fenomenem polskiej kobiecej poezji, fenomenem autentycznego erotyzmu”. Ona sama w liście do przyjaciela, poety Tadeusza Śliwiaka, pisze jednak o swoich wierszach z większym dystansem: „(...) one mi się podobają, chociaż najchętniej schowałabym je głęboko i nie pokazała nikomu. Jakie to śmieszne, że teraz będą się nad nimi pastwić, jak nad całkiem rzetelną poezją – a to przecież tylko wierszyki”.
Mądrość mojej tęsknoty
Mimo propozycji studiów doktoranckich na Katedrze Filozofii Uniwersytetu Stanforda w Kaliforni i przyznanego stypendium w wysokości 2500 dolarów, postanawia wrócić do Polski. Jej profesorowie z Northampton są niemile zaskoczeni, ale i koleżanki patrzą z niedowierzaniem. „Potem zrozumiałam, jakie to ważne w Ameryce. Edukacja – dyplom – pozycja – i pieniądze, pieniądze, pieniądze. Zagarniane na siebie lub pod siebie” – napisze do matki. A w innym liście dopowie: „Idę do domu – a jednak, a jednak wywiozę ze sobą mądrość, której nie zamierzali mnie nauczyć... Mądrość mojej tęsknoty i mojej naiwności, bezradności. Miłość, która powoli dorasta”.
Po powrocie Poświatowska zdaje na czwarty rok studiów filozoficznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. W tym czasie mieszka w Domu Literatów przy ulicy Krupniczej. Przez jej mieszkanie przewija się wiele osób. Wieczory hiszpańskie z czytaniem wierszy, słuchanie płyt i dyskusje przeciągające się do późnej nocy stanowią teraz nieodłączną część jej życia. „Halina, mimo obezwładniającego niekiedy zmęczenia, nie protestowała. W głębi duszy była typem samotnika, znakomicie potrafiła się wyizolować z najgwarniejszego nawet towarzystwa, pogrążyć w nurtujących ją niewesołych myślach. Z drugiej strony obawiała się samotności, i jest to fakt niezaprzeczalny. Być może właśnie z owego dojmującego smutku i starannie skrywanego lęku wynikało to hałaśliwe życie towarzyskie, jakie prowadziła – głośne, wesołe rozmowy słychać było już na półpiętrze” – pisze Małgorzata Szułczyńska.
Słowa dla miłości
Choroba znów dała o sobie znać, a intensywne życie bynajmniej nie pomagało kruchemu sercu Poświatowskiej. Uczyła się ponad miarę, spędzała w bibliotekach długie godziny, nie dosypiała. Zakochana w siedem lat młodszym bon vivancie Lubomirze Zającu, zaliczała z nim kolejne imprezy i przemierzała górskie szlaki. Ale ten związek wyniszczał ją pod wieloma względami. W końcu po jednej z kłótni jesienią 1962 r. poetka połyka 150 tabletek digitalisu – leku na serce, który wówczas zażywała. Lekarze odratowali ją w ostatniej chwili.
moja twarz jest coraz bardziej
księżycem który zachodzi
pokryta siatką wyżłobień
jak grecka waza
wydobyta z ziemi
pełna pamięci dotyku
rąk i ust które od dawna są prochem
– napisze w wierszu, który ukaże się w jej trzecim, ostatnim wydanym za życia, tomie „Oda do rąk” (1966). Mimo postępującej choroby nie straci jednak nic ze swego zachwytu życiem. W wydanej tuż przed śmiercią autobiograficznej prozie poetyckiej „Opowieść dla przyjaciela” (1967) powie: „Czy słowa potrafią mnie bronić lepiej niż cisza, czy słowami można jeszcze cokolwiek powiedzieć? (...) Szukałam ich z trudem, każde oglądałam wiele razy, przymierzałam do nich moją miłość, mój ból. Pragnienie przymierzałam do wyrazu pragnienie i dla mojej największej miłości – dla życia, poszukiwałam najpiękniejszych określeń. Kocham życie, przyjacielu (...)”.
Partner publikacji
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.