My wszyscy – wierzący i niewierzący – powinniśmy cieszyć się z tego, co wydarzyło się w Madrycie w tych dniach, gdy wydawało się, że Bóg istnieje a katolicyzm wydawał się być religią jedyną i prawdziwą. W ten sposób peruwiański pisarz Mario Vargas Llosa, laureat ubiegłorocznej literackiej Nagrody Nobla, podsumował XXVI Światowy Dzień Młodzieży, zakończony tydzień temu w stolicy Hiszpanii.
Swe uwagi zawarł on w obszernym eseju, zatytułowanym „Bóg w Madrycie”, zamieszczonym na łamach stołecznego dziennika „El País” z 28 sierpnia, a przedrukowanym przez „L’Osservatore Romano”.
Autor, przyznając, że jest agnostykiem, a więc człowiekiem nie związanym z Kościołem, nie kryje swego podziwu, uznania i zachwytu dla tego, co działo się w stolicy Hiszpanii w drugiej połowie sierpnia. Zwraca uwagę, że Madryt przeżywał w tym czasie inwazję młodych ludzi z całego świata, stając się tłumną wieżą Babel, w której rasy, języki, kultury i tradycje „wymieszały się w gigantyczne święto młodych dziewcząt i chłopców, studentów i pracujących ze wszystkich zakątków ziemi, aby śpiewać, tańczyć, modlić się i głosić swą przynależność do Kościoła katolickiego i swe «uzależnienie od papieża»”.
Wszystko to „przebiegało w pokoju i radości, w klimacie ogólnej sympatii, a mieszkańcy stolicy znosili po sportowemu trudności wywołane ogromnymi tłumami, które sparaliżowały plac Cibeles, Gran Vía, Alcalá (...), a małe manifestacje przeciw papieżowi, organizowane przez świeckich, anarchistów, ateistów i zbuntowanych katolików sprowokowały nieznaczne incydenty, niektóre wręcz groteskowe, jak te, gdy grupa dręczycieli rozrzucała prezerwatywy młodziutkim dziewczętom, które (...) odmawiały różaniec z zamkniętymi oczami”.
Pisarz przypomniał, że „El País” nazwał spotkanie w Madrycie „największym zgromadzeniem katolików w dziejach Hiszpanii”. Jego zdaniem, to, co się tam działo, da się wytłumaczyć dwojako. Można widzieć w tym coś w rodzaju festiwalu, bardziej powierzchownego niż wydarzenie religijne, na który młodzież z całego świata zjeżdża jako turyści, aby się rozerwać, poznać nowych ludzi, przeżyć jakąś przygodę – jest to żywe, ale przemijające doświadczenie letnich wakacji. Ale można też postrzegać Światowe Dni jako coś, co przezwyciężyło opinię o zacofaniu katolicyzmu w dzisiejszym świecie, jako dowód, że Kościół Chrystusowy zachowuje swe siły i swą żywotność a łódź Piotrowa pokonuje, wśród niebezpieczeństw, burze, które chciałyby ją zatopić – czytamy w artykule.
„Jedna z tych burz ma w scenariuszu Hiszpanię, gdzie Rzym i rząd Rodrigueza Zapatero zderzają się często w ostatnich latach i utrzymują napięte stosunki” – pisze dalej peruwiański noblista. Przypomina, że nie jest przypadkiem, iż Benedykt XVI kilkakrotnie odwiedzał ten kraj, który nie jest już tak katolicki, jak w przeszłości. Na przykład ze statystyk wynika, iż w lipcu ub.r. prawie 80 proc. Hiszpanów uważało się za katolików, a w lipcu br. wskaźnik ten spadł do 70 proc. Wśród młodzieży dane jest jeszcze gorzej, co– zdaniem autora – wskazuje na ogólne tendencje słabnięcia katolicyzmu w wymiarach światowych. A jednak – dodaje pisarz – podczas takiego spotkania, jak to w Madrycie, widać zaczyny żywotności i energii „tego, co pozostało” z Kościoła, a co „pokazały miliony osób, zwłaszcza za pontyfikatów Jana Pawła II i Benedykta XVI”.
Vargas Llosa zwraca uwagę, jak bardzo różnią się ci dwaj papieże i jak trudno ich porównywać. „Pierwszy był charyzmatycznym przywódcą, agitatorem tłumów, niezwykłym mówcą, papieżem, w którym emocja, namiętność i uczucia przeważały nad czystym rozumem” – uważa autor. Obecny biskup Rzymu jest natomiast „człowiekiem idei, intelektualistą, którego naturalnym środowiskiem są biblioteka, aula uniwersytecka i sala wykładowa, a jego onieśmielenie w obliczu tłumów ukazuje się nieuchronnie w chwili, gdy zwraca się do mas, jak gdyby usprawiedliwiając się, prawie wstydząc się” – tłumaczy pisarz. Jego zdaniem, owa delikatność jest zwodnicza, „chodzi bowiem prawdopodobnie o najbardziej wykształconego i najmądrzejszego papieża, jakiego Kościół ma od dawna, jednego z niewielu, którego encykliki lub książki są czytane także przez agnostyków, takich jak ja, bez ziewania z nudów”.
Pisarz zauważył, że – wbrew oczekiwaniom niektórych katolików postępowych – Kościół katolicki, podobnie zresztą jak każdy inny, nie może być instytucją demokratyczną, musiałby się bowiem wyrzec samego siebie, a w końcu skazałby się na zniknięcie. Dziś katolicyzm jest bardziej zjednoczony, aktywny i bardziej walczący niż przed laty, gdy wydawało się, że odejdzie na margines i podzieli się wewnętrznie. W tej sytuacji, w imię dobra wspólnego, państwo świeckie winno zachować niezależność i dystans wobec wszystkich Kościołów, które należy szanować i pozwalać im na swobodne działanie.
Długi czas wierzono, że wraz z postępem wiedzy i kultury demokratycznej religia – ta „wzniosła forma przesądu” – będzie zanikać oraz że nauka i kultura będą ją szeroko zastępować. „Dziś wiemy, że był to inny przesąd, który rzeczywistość stopniowo porwała na kawałki” – podkreślił autor artykułu. „I wiemy także, iż kultura, zwłaszcza obecnie, nie jest w stanie pełnić tej funkcji, którą wolnomyśliciele XIX wieku przypisywali jej z taką wspaniałomyślnością i równą prostodusznością” – podkreślił noblista.
Zaznaczył, że kultura nie mogła i nie będzie mogła zastąpić religii, chyba że niewielkim grupkom ludzi, na marginesie społeczeństw. Większość ludzi znajduje bowiem odpowiedzi na problemy życiowe tylko za pośrednictwem transcendencji, której ani filozofia, ani literatura, ani nauka nie potrafią rozsądnie uzasadnić. W tym kontekście „my wszyscy, wierzący i niewierzący, winniśmy się cieszyć z tego, co wydarzyło się w Madrycie w tych dniach, w których zdawało się, że Bóg istnieje, a katolicyzm zdawał się być religią jedyną i prawdziwą, wszyscy zaś jak grzeczne dzieci szliśmy, trzymając papieża za rękę, do królestwa niebieskiego” – zakończył swój esej Mario Vargas Llosa.
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…