Wydarzenie to zapadło jednak w pamięć Górnoślązaków i prawdopodobnie dało początek temu powiedzeniu, którego dziś już jednak nikt nie używa.
W tym obszarze bezgranicznej ludzkiej twórczości obowiązują paradygmaty czasowe tworzenia i trwania. Jest czas siania i zbierania, wszystko ma swój czas – którego nie widać, a który pędzi jak rączy rumak.
Można by przyjąć, że powiedzonka regionalne będą się miały lepiej, gdyż w takich ramach to się o wszystkie swoje rzeczy lepiej dba i pielęgnuje – małe jest piękne – oraz w tym kontekście przekazuje następnym pokoleniom, które używają w określonych sytuacjach tego typu skrótów myślowych dla oddania recepcjonowanych scen rozgrywających się 360 stopni wokół nich 365 dni w roku.
W jostontowym górnośląskim hajmacie nie jest to jednak takie ajnfach. Może kaj indziej tysz jest tak samo, ale Jostont myśli, że na skutek roztomajtych rzeczy związanych z tym miejscem, ten jego kąsek ziemi może w tym temacie powiedzieć coś więcej.
Jostont słyszał kiedyś downo temu takie ausdruki między ludźmi jak – ty mosz richtig ała – tu znaczenie zależało od kontekstu, chociaż niektórzy twierdzą jednak, że raczej jednoznaczny. Stopniem wyższym było dodanie – może ino na Jonowie – i trzy fonty. Leber z mokrym szajtlym – pamiętnikarsko udokumentowane – tu już nie było wątpliwości.
Jostont rozumie i teraz te powiedzonka, ale problem polega na tym, że one jusz wyszły z obiegu, ich się już nie słyszy, czyli iż występy na górnośląskiej scenie codzienności dobiegły – bydź Jostont optymistycznym pesymistą – dobiegają końca. Pewnikiem zostały zastąpione czymś innym, ale szkoda ich jest, bo były – dobra, są – kulturową cząstką naszego hajmatu w obszarze języka codziennego od Katowic do Opola.
Właściwie powinny być one zebrane o ile jest to jeszcze możliwe i zachowane. Jostont nie wie, jakim cudem przypomniał sobie kiedyś dwa takie powiedzonka i włożył je do ad hoc napisanego gydichtu:
Tschitscheringrün ist nicht mehr verständlich
Einige freuen sich darüber und sagen endlich
Zirkus Sarrasani dient als Vergleich auch nicht mehr
Früher war der Dialekt an den Ausdrücken reich sehr
Überwiegend kamen sie aus dem Westen
Der Volksmund arrangierte sie am besten
Für unsere Omas und Opas war diese Sprechweise üblich
Heute ist von diesem Erbe geblieben herzlich wenig übrig
So geben wir gleichgültig einen Teil unserer Eigenart preis
Für diese sprachliche Sünde bezahlen wir einen hohen Preis
Ein regionaler Stamm der die eigene Sprache nicht pflegt
Wird durch die Hochsprachen wirkungsvoll hinweggefegt
Unsere Ahnen drehen sich im Grabe um
Für die Enkel ist ihre Sprache einfach um
Proponuję skierować naszą uwagę na wstępie na pierwsze całkowicie dziwaczne słowo Tschitscheringrün – bo to zajmie nam mniej czasu, taka rozgrzewka. Wersja przystosowana do używania na Jonowie brzmiała ciciringrin. Tak się godało jak coś było w bardzo jaskrawych, niedopasowanych kolorach do siebie. Podobną funkcję spełniało powiedzenie pozielonkowaty himmelblau – ale to tak na marginesie.
Było to niewinne określenie wartościujące. Można była to odnieść do kobieco stroju – oczywiście panie oceniały inną panią – żeby mi ino żodyn nie pomyśloł, że łobgadywały - ta mo dzisiej na siebie ciciringrin. Można to było również odnieść do wszystkiego innego związanego z kolorami – niekoniecznie tylko zielonym.
Malyrz mog pomalować – czy tysz wtedy jeszcze posztrajchować - ściany mieszkania tak, że gospodyni jak to zoboczyła, to ino była imstande zawołać – tyn mi zrobił ciciringrin ! A wszystko było przedtem omówione do najdrobniejszego szczegółu – stąd ten szok i to zdumienie i to wszystko wyrażające powiedzonko.
Aby nie być gołosłownym w kwestii godanio po naszymu łod Opola do Katowic. Jostont znalazł w wyniku kwerendy, przy której pot kapał mu z czoła, informację o pani, która była na byzuchu w Krapkowicach w roku 2018, wieki całe nie słyszała Tschitscheringrün – a tam zaś usłyszała i prawie się popłakała ze wzruszenia. Tak to jest.
W 2010 roku słowo „dschidschoriengrien” zostało uznane za najbardziej zagrożone słowo roku w saksońskim konkursie na słowo roku. W naszym hajmacie taki konkurs nie istnieje – może skuli tego, że jeszcze inno pora ludzi mogłoby podać jakikolwiek ausdruk.
To robiymy szlus z powyższym tematem, przedstawiamy tłumaczenie gydichtu, we wtorym jest jeszcze jedno powiedzonko:
Tschitscheringrün nie jest już zrozumiały
Oczekiwania niektórych na to tęsknie czekały
Cyrk Sarrasani też już jako porównanie nie służy
Zasób dialektu był kiedyś w takie wyrażenia duży
Z Zachodu większość z nich pochodziła
Aranżacja do języka miejscowego się z nimi radziła
Dla naszych Omów i Opów to godka była normalna
Dziś niewiele pozostało z tego dziedzictwa – wiadomość fatalna
W ten sposób części naszej specyfiki bez wahania się wyrzekamy
Za ten językowy grzech wysoką cenę do płacenia doświadczamy
Regionalną wspólnotę która nie pielęgnuje własnego języka
Urawniłowka przez języki literackie spotyka
Nasi przodkowie w grobach się przewracają
Ich wnuki jak się spotykają już nie godajom
Tu chodzi o tyn Cyrk Sarrasani, czy jak to Jostont mo pamięci – cirkus zarazani, tak fajnie fonetycznie po naszymu, w naszej lingua franca. To powiedzonko było używane do stenograficznego słownego wyrażenia dynamicznej sytuacji w życiu codziennym – w którym, jak to wiadomo, scen jak w cyrku nie brakuje, ale dlaczego zarazani? I dlaczego to tak się utrwaliło akurat na Górnym Śląsku? Nie ma dymu bez ognia – również w tym przypadku.
Jostont myśli, że może – czy też nawet musi - podjąć próbę wyjaśnienia tego fenomenu. Niejaki Hans Stosch urodził się w Wielkopolsce w roku 1873. Przyłączył się do wędrownej trupy cyrkowej, w której występował jako clown Sarrasani. W roku 1904 uzupełnił oficjalnie swoje nazwisko o swoje artystyczne miano. Dwa lata wcześniej, założył w Radebeul – mieście Karla Maya – swój Zirkus Sarrasani. Sarrasani zbudował pierwszy stały budynek cyrkowy w Europie w Dreźnie w 1912 roku.
Pierwszy raz ten cyrk zawitał do miast górnośląskiego okręgu przemysłowego jesienią roku 1902. W następnych latach miały miejsce dalsze tournée po górnośląskich miejscowościach – a jego popularność rosła.
W roku 1928 cyrk miał już dwa ogromne namioty na 10 000 widzów każdy, 800 pracowników, 250 koni, 100 drapieżników, 22 słonie i 175 pojazdów – był właśnie w Bytomiu, czyli w owym czasie w zachodniej części podzielonego Górnego Śląska. Program był atrakcyjny. Dzisiejsze transmisje z Monte Carlo mogą się schować.
Ale Górnoślązacy byłego terenu plebiscytowego posiadali karty cyrkulacyjne. Umożliwiały one swobodne przekraczanie granicy polsko-niemieckiej, która została wytyczona po podziale regionu w 1922 roku.
Więc mieszkańcy autonomicznego województwa śląskiego tłumnie udawali się na przedstawienia do Bytomia, bo do samych Katowic to z jakiś powodów cały ten cyrk nie mógł przyjechać.
10 września 1928 w poniedziałek przybył do Katowic nie cyrk, ale jego dyrektor Hans Stosch Sarrasani – i to był być może początek tego powiedzenia. Bo on nie zawitał tu sam, ale w towarzystwie – i to jakim. W relacjach prasowych wyglądało to tak.
Około południa wśród ogólnego zainteresowania przechodniów wkroczyła na katowicki Rynek orkiestra cyrku (zespół 100 ludzi),w pięknych mundurach, z dyrektorem Cesarem Seso na czele. Na Rynku oczekiwały na orkiestrę tłumy wielotysięczne, hamujące całkowicie ruch uliczny.
Orkiestra stanęła na tarasie wejściowym teatru i wykonała obfity program, składający sie z utworów Bizeta, Szopena, Wagnera itp. Nie brakło też numerów specjalnych, jak: „Marsz grenadierów argentyńskich“, tańce Indian i ich śpiewy, intermezzo „Pod afrykańskim niebem“ i „Marsz słoni Sarrasaniego”.
Naturalnie o brzmieniu orkiestry na zatłoczonym olbrzymim placu i jej efektach wykonawczych oraz o talencie jej kapelmistrza trudno pisać po takim koncercie, którego słuchało od 15 000 do 30 000 ludzi – takie były wahania szacunków w zależności od gazety, czyli tak jak dziś - popychających się, tłoczących, pozostających w ciągłym ruchu. W każdym bądź razie orkiestra brzmiała czysto, posłuszna pałeczce dyrygenta i posiadała nowe dobrze zestrojone instrumenty.
Podczas koncertu odbył się uroczysty akt wręczenia dwóch małych czteromiesięcznych lwiątek prezydentowi miasta Katowic, dr Adamowi Kocurowi przez dyrektora Hansa Stoscha Sarrasani, poprzedzony jego krótką przemową, tłumaczoną przez redaktora naczelnego korfantowskiej „Polonii” Władysława Zabawskiego. Był to jego prezent dla powstałego właśnie wtedy w Katowicach ZOO na terenie obecnego campusu uniwersyteckiego przy ul. Bankowej.
Następnie nastąpiło nadanie imion lwiątkom – Saras i Ani – na część nazwiska dyrektora, czego dokonała wspólnie z polskim wicekonsulem w Bytomiu Leonem Malhomme żona nadburmistrza Bytomia Adolfa Knakricka.
W dalszym przebiegu eventu odbyły się tańce indiańskie, wykonane przez podziwianą i oklaskiwaną grupę Indian-Siuksów. Po tańcach wódz tego szczepu, sędziwy „White Buffalo“ (Biały Bawół) w narzeczu Dakota przemówił do prezydenta miasta dr Kocura, ofiarując mu na znak zgody „fajkę pokoju“, a następnie podpisano wspólny „akt zgody i wieczystego pokoju“.
Jostont cieszy się niezmiernie z tych nawiązanych relacji pomiędzy Indianami – szkoda, że nie Apacze, bo te Siuksy i inne to według tego Maya to tak nie za bardzo, ale co zrobić – a Górnoślązakami, gdyż wydaje mu się, że mamy jeszcze więcej wspólnego niż wtedy. Może trzeba by te kontakty odnowić – za trzy lata jubileusz 100 – lecia tego wydarzenia, może w jakimś archiwum ten fascynujący dokument się zachował.
Wszyscy byli wtedy zadowoleni – nie, nie wszyscy, tak nie ma nigdy. „Polska Zachodnia”, organ sanacji, skwitowała to krótko już w tytule „Gratka dla gawiedzi. Mieliśmy wczoraj w Katowicach zbiegowisko nie lada. Ludek, żądny sensacji, wprost dostał kręcka na punkcie Sarrasani. Tysiączne tłumy zawaliły ulice, żądne widoku ‘egzotycznych’ gości. Policja napracowała się w pocie czoła. Ludek stał godzinami, pocił się wśród skwaru i gapił się.[…] Dobrze jednak, że już po rumorze sarrasańskim. Miasto bowiem wyglądało, jakby nieco oszalałe. A to objaw niezbyt budujący”.
Tak czy siak, wydarzenie to zapadło jednak w pamięć Górnoślązaków i prawdopodobnie dało początek temu powiedzeniu, którego dziś już jednak nikt nie używa – podobnie jak większości słów, słyszanych w tym tłumie przed teatrem – a nie w nim w wersji light od wielkiego święta, czy też dzwonu. Howgh.
Legenda Hollywood, amerykański aktor i reżyser Robert Redford zmarł we wtorek w wieku 89 lat.
Czyli rzecz o sztuce współczesnej, sztucznej inteligencji i tym, jak minęły nam wakacje.