W swoim najnowszym filmie Quentin Tarantino składa hołd amerykańskiej kinematografii lat sześćdziesiątych. I podejmuje pełną rozmachu próbę odkupienia grzechów epoki hippisów.
W „Death proof” uśmiercił niebezpiecznego psychopatę, w „Bękartach wojny” rozpętał krwawą jatkę Hitlerowi i jego świcie, a w „Django” postanowił wymierzyć sprawiedliwość handlarzom niewolników. I tym razem Quentin Tarantino sięga po motyw zemsty. Po obejrzeniu „Pewnego razu… w Hollywood” widz pozostaje jednak z czymś więcej niż krótkotrwałą satysfakcją z efektownego dokopania kolejnemu schwarzcharakterowi. Teraz reżyser czerpiący pełnymi garściami z kina klasy B rozsmakowuje się w poetyce baśni. Jej finał wbija w fotel.
Dostępne jest 21% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W piątek na ekrany kin wejdzie polsko-kanadyjski film "Przysięga Ireny".