W partyturę tego oratorium oprócz muzyków wpisują się i aktorzy ze swymi dialogami, oddechami, westchnieniami...
Ostatnia premiera w Teatrze Powszechnym, „Nieskończona historia” Artura Pałygi w reżyserii Piotra Cieplaka, pokazuje codzienną krzątaninę mieszkańców kamienicy podczas jednego popołudnia. Zwyczajne życie, a jednak dzięki formie, jaką zaproponował widzom reżyser – niezwyczajne.
Otóż spektakl „Nieskończona historia” jest nie tylko widowiskiem teatralnym, ale też rodzajem oratorium, do którego muzykę skomponował Jan Duszyński, absolwent Julliard School of Music w Nowym Jorku. Partytura przypomina bardziej utwory wykonywane podczas Warszawskiej Jesieni niż tradycyjną formę oratoryjną, dzięki czemu oprócz muzyków Filharmonii Narodowej wpisują się w nią aktorzy ze swymi dialogami, oddechami, westchnieniami, co tworzy oryginalną kakofonię dźwięków. Ale z tej kakofonii rodzi się harmonia. Jeśli uda nam się uporządkować chaos, który sami tworzymy, wyłania się ład.
Tak dzieje się też z życiem bohaterów. Mają swoje fobie, dziwactwa, aspiracje. Wierzymy, że młodzi ludzie, których rozmowy to nieustanne wzajemne oskarżania, w gruncie rzeczy się kochają, że bezwzględna właścicielka zakładu pogrzebowego troszczy się, by jej klienci pogodzili się z Bogiem i zdołali Mu w ostatniej godzinie zawierzyć, że dziewczyna pracująca w McDonaldzie, a zainteresowana teorią Einsteina, przestanie się wstydzić swojej pracy. Kanwą akcji jest jednak przyjaźń dwóch staruszek, z których jedna po pechowym upadku umiera (choć nieustannie wśród nas się pojawia). Przygotowanie do jej pogrzebu, rozmowy o kruchości życia i lęku przed śmiercią wypełniają większość, banalnych dotąd, dialogów.
Sztukę rozpoczyna monolog dziewczyny w ciąży, która zastanawia się, na ile dziecko w jej łonie czuje doznania matki. Gdy już pożegnamy zmarłą lokatorkę, ostatnia scena to ekscytujące oczekiwanie na poród ciężarnej kobiety. A więc być może stąd tytuł. Nasze życie to nieskończona historia. To historia śmierci i narodzin. To perpetuum mobile, nad którym czuwa Nieśmiertelny Kreator.
Ze spektaklu bije wiara w to, że nasz niedoskonały świat zmierza jednak w dobrym kierunku. I z tym krzepiącym uczuciem opuszczamy teatr, wdzięczni twórcom, że dostrzegają i tę lepszą stronę rzeczywistości. Tu muszę przytoczyć słowa Jana Jakuba Kolskiego:
„Każdy ma klucz do odczytywania wartości. On leży sobie w człowieku zakryty wieloma warstwami śmieci. Wierzę, że człowiek zawsze wybierze dobro, jeżeli właściwie je rozpozna. I tu jest właśnie miejsce dla artysty”.
W tym zespołowym spektaklu wszystkie role zostały starannie dopracowane. A jeśli już mielibyśmy kogoś wyróżnić, to grające owe ciepłe staruszki Elżbietę Kępińską i Marię Robaszkiewicz. Namawiam więc do wizyty w warszawskim Teatrze Powszechnym, choćby po to, by ocenić oryginalność przedsięwzięcia.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.