W rękach Opatrzności. Areszt prewencyjny

Fragment książki Musaba Hasana Jusufa "Syn Hamasu".

Rozdział 23

W rękach Opatrzności. Lato 2002

31 lipca 2002 roku był wyjątkowo upalnym dniem, temperatura dochodziła do trzydziestu dziewięciu stopni. Zajęcia semestralne na Uniwersytecie Hebrajskim na Górze Skopus już się zakończyły, choć niektórzy studenci przystępowali jeszcze do egzaminów. Wielu innych stało w kolejkach, żeby zapisać się na wybrane zajęcia w semestrze jesiennym. O godzinie 13.30 uniwersytecka kafejka „Frank Sinatra” była wypełniona. Studenci przyszli się ochłodzić, siedzieli przy stolikach i rozmawiali, sącząc zimne napoje. Nikt nie zwrócił uwagi na torbę pozostawioną przez malarza zatrudnionego przy pracach remontowych.

Potężna eksplozja wstrząsnęła kawiarnią, zbierając krwawe żniwo – zginęło dziewięć osób, w tym pięciu Amerykanów. Osiemdziesiąt pięć osób zostało rannych, w tym czternaście odniosło ciężkie obrażenia.

Tego samego dnia mój przyjaciel Salih zniknął. Gdy sprawdziliśmy kryjówki pozostałych czterech poszukiwanych z naszej listy, okazało się, że oni także zniknęli bez śladu, zrywając wszelkie kontakty, nawet z najbliższymi rodzinami.

Tymczasem udało nam się zidentyfikować komórkę Hamasu, która podłożyła bombę. Okazało się, że jej członkowie pochodzili z terenu Izraela, a nie z Terytoriów Okupowanych. Posiadali niebieskie izraelskie dowody tożsamości, dzięki którym mogli przemieszczać się wszędzie bez ograniczeń. Pięciu z nich mieszkało we wschodniej Jerozolimie, byli żonaci, mieli miłe rodziny i dobrą pracę.

W trakcie dochodzenia wypłynęło nazwisko Muhammada Armana, mieszkańca jednego z osiedli w Ram Allah. Torturami zmuszono Armana, by zidentyfikował człowieka, który stał za zamachem na Uniwersytecie. Powiedział, że zna go tylko pod pseudonimem „Szajch”.

Przesłuchujący pokazali mu podobizny podejrzanych terrorystów zebrane w kartotece zdjęć i portretów pamięciowych. Spytali, czy któryś z nich to „Szajch”. Arman wskazał zdjęcie Ibrahima Hamida, dając nam w ten sposób pierwszy twardy dowód jego zaangażowania w zamachy bombowe.

Później dowiedzieliśmy się, że po zdemaskowaniu Hamid postanowił chronić Saliha i innych członków swojej grupy. Do wszystkich komórek znajdujących się pod jego komendą posłano rozkaz, by każdy aresztowany zrzucał wszystko na Hamida, bo ten i tak nie ma już nic do stracenia. Na razie trop kończył się zatem na Ibrahimie Hamidzie. On tymczasem jakby zapadł się pod ziemię.

¯¯

Po zakończeniu operacji „Tarcza ochronna” w Ram Allah przez kilka miesięcy obowiązywała godzina policyjna. Kwatera główna Arafata była właściwie zamknięta. Agencja USAID zawiesiła swoje projekty, a jej pracownikom nie wolno było przebywać na Zachodnim Brzegu. Izraelskie posterunki trzymały miasto w żelaznym uścisku, przepuszczając tylko karetki pogotowia. Oficjalnie nadano mi status ściganego. To wszystko bardzo utrudniało mi przemieszczanie się, jednak wciąż musiałem co dwa tygodnie spotykać się z Szin Bet, żeby omówić bieżące sprawy, które nie nadawały się na telefon.

Bardzo potrzebowałem też wsparcia emocjonalnego. Źle znosiłem samotność. Byłem teraz obcym we własnym mieście. Nie mogłem się do nikogo zbliżyć, nawet do członków rodziny. Nikomu nie mogłem zaufać. Zwykle spotykałem się z Loai w jednym z zakonspirowanych domów Szin Bet w Jerozolimie, teraz jednak nie mogłem wydostać się z Ram Allah. Za dnia nie wolno mi było w ogóle pokazywać się na ulicach. Żadna ze zwykłych możliwości nie wchodziła w grę.

Gdyby koledzy ze służb specjalnych wybrali się po mnie palestyńskim autem, ryzykowaliby, że zostaną zatrzymani przez fedainów i rozpoznani po akcencie. Z kolei gdyby agenci w mundurach wojskowych udawali, że mnie porywają, ktoś mógłby mnie zauważyć i rozpoznać, gdy wskakuję do dżipa. Raz czy dwa taki podstęp mógłby się nam udać, ale nie było to rozwiązanie na dłużej.

W końcu oficerowie Szin Bet wpadli na ciekawszy pomysł.

Baza wojskowa Ofer, znajdująca się kilka kilometrów na południe od Ram Allah, to jeden z najlepiej chronionych obiektów izraelskich. Było to miejsce pełne tajemnic i obwarowane licznymi zabezpieczeniami. Właśnie tam urzędował miejscowy sztab Szin Bet.

– Od tej pory będziemy się spotykać w Ofer – poinformował mnie Loai. – Musisz tylko włamać się do środka.

Roześmialiśmy się. I wtedy zrozumiałem, że on mówi poważnie.

– Jeśli cię złapią – wyjaśnił – będzie to wyglądało na próbę przeniknięcia do bazy wojskowej w celu zaplanowania ataku.
– Jeśli mnie złapią?

Nie byłem zachwycony. Wieczorem, kiedy wreszcie miałem wprowadzić ten plan w życie, poczułem się jak aktor na premierze – z tą różnicą, że miałem wejść na scenę, której wcześniej nie widziałem, i założyć kostium, którego nigdy wcześniej nie nosiłem. W dodatku nie pokazano mi scenariusza i nie było próby generalnej.

Nie wiedziałem, że Szin Bet umieściła swoich agentów na dwóch wieżach oskrzydlających odcinek ogrodzenia, przez który miałem się włamać do środka. Nie wiedziałem też, że inni agenci, wyposażeni w noktowizory, zostali rozstawieni wzdłuż mojej trasy, na wypadek gdyby ktoś mnie śledził.

Cały czas myślałem: A jeśli popełnię jakiś błąd?

Zaparkowałem samochód w ukryciu. Loai poinstruował mnie, żebym założył ciemne ubranie, nie brał ze sobą latarki, a zamiast tego uzbroił się w nożyce do cięcia metalu.

Wziąłem głęboki oddech. Idąc w kierunku wzgórz, widziałem w oddali światła bazy. Gdy pokonywałem nierówności terenu, w pewnym momencie oszczekała mnie sfora bezdomnych psów. Miałem nadzieję, że nie ściągną na mnie niepożądanej uwagi.

W końcu dotarłem do ogrodzenia i zadzwoniłem do Loai.

– Odlicz siedem słupów od narożnika – powiedział. – Potem poczekaj na mój sygnał i zacznij ciąć.

Przeciąłem stare ogrodzenie. Na początku drugiej intifady wzniesiono nowe ogrodzenie, oddzielone od pierwotnego kilkumetrowym pasem.

Ostrzeżono mnie przed stróżującymi świniami (tak, świniami), ale nie było mi dane ich spotkać. Teren między zewnętrznym i wewnętrznym ogrodzeniem tworzył korytarz. W innych krajach pilnowałyby go owczarki niemieckie lub inne wyszkolone psy policyjne. Jak na ironię, koszerni Izraelczycy używali w tym celu świń. Uważali, że obecność świń i strach przez zetknięciem się z nimi będzie psychologicznym środkiem odstraszającym dla potencjalnych terrorystów – religijnych muzułmanów. Islam zabrania bowiem kontaktu ze świniami równie stanowczo jak ortodoksyjny judaizm. Może nawet jeszcze ostrzej. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby świnie patrolowały jakieś ośrodki lub osiedla. Jednak tutaj, w bazie wojskowej, właśnie tym zwierzętom powierzono to ważne zadanie.

Natrafiłem na niewielką bramkę w wewnętrznym ogrodzeniu, którą pozostawiono otwartą. Przeszedłem przez nią i znalazłem się w środku najlepiej chronionego obiektu wojskowego w Izraelu. Nad placem po obu stronach sterczały wieże strażnicze.

– Głowa w dół – powiedział mi Loai do ucha – i czekaj na znak.

Wokoło rosło mnóstwo krzaków. Po chwili niektóre z nich. . . zaczęły się ruszać. Okazało się, że byli to agenci, którzy zwykle uczestniczyli w naszych spotkaniach. Teraz mieli na sobie maskujące mundury przystrojone gałązkami i ciężkie karabiny maszynowe. Widziałem, że się dobrze bawią, grając komandosów – kolejna rola w ich repertuarze, który rozciągał się od terrorystów i fedainów po staruszków, a nawet kobiety.

– Jak się masz? – zapytali, jakbyśmy właśnie odbywali miłą pogawędkę w kawiarni. – Wszystko w porządku?

– Tak.

– Masz coś dla nas?

Czasami przynosiłem jakieś nagrania albo dokumenty, ale tym razem przyszedłem z pustymi rękami.

Zaczęło padać, więc pobiegliśmy za wzgórze, gdzie czekały dwa dżipy. Trzech mężczyzn wskoczyło do pierwszego dżipa, a ja usadowiłem się z tyłu. Reszta została przy drugim aucie, by zabezpieczać mój powrót. Było mi ich żal, bo mocno się rozpadało. Ale wyglądało na to, że pogoda nie popsuła im humorów.

Po kilkugodzinnym spotkaniu z Loai, jego zwierzchnikiem i strażnikami wróciłem tą samą drogą, którą przyszedłem. Byłem zadowolony z siebie, chociaż wędrówka z powrotem była długa, mokra i zimna.

Od tej pory zawsze spotykaliśmy się w tym systemie. Za każdym razem wszystko było perfekcyjne wyreżyserowane i dopracowane. Nie musiałem już przecinać płotu, choć na wszelki wypadek zawsze miałem przy sobie nożyce.

¯¯

Po mojej udanej „ucieczce” przed nalotem wojska nagłośnionej w mediach miałem w dalszym ciągu oko na ojca. Sprawdzałem, czy jest bezpieczny i czy czegoś mu nie brakuje. Co jakiś czas zaglądałem do biura USAID, ale ponieważ wszystkie projekty zostały zawieszone, drobne prace, które mi zostały, mogłem wykonać na komputerze w domu. Wieczory spędzałem w towarzystwie osób poszukiwanych przez Izraelczyków i zbierałem informacje wywiadowcze. A raz lub dwa razy w miesiącu, późną nocą, włamywałem się do ściśle strzeżonej bazy woskowej na umówione spotkanie z Szin Bet.

W wolnym czasie nadal widywałem się z moimi chrześcijańskimi przyjaciółmi, żeby rozmawiać o Jezusie. Zresztą nie chodziło tylko o rozmowy. Choć ciągle byłem tylko naśladowcą Nauczyciela, każdego dnia czułem, że doświadczam Bożej miłości i ochrony. Co więcej, wydawało się, że Jego ochrona rozciąga się też na członków mojej rodziny.

Pewnego popołudnia żołnierze z oddziałów specjalnych przeczesali City Inn w poszukiwaniu terrorystów. Niczego nie znaleźli, więc postanowili zrobić sobie przerwę w sąsiednim domu. To była powszechna praktyka. Wojsko nie potrzebowało specjalnych rozkazów czy upoważnienia. Gdy sytuacja była w miarę spokojna, żołnierze po prostu wkraczali do czyjegoś domu, żeby odpocząć tam przez kilka godzin i coś przekąsić. Z kolei w trakcie ciężkich walk włamywali się do domów i używali mieszkańców w roli żywych tarcz – zupełnie jak fedaini.

Tego dnia wybrali dom, w którym ukrywał się mój ojciec. Oficerowie Szin Bet o niczym nie wiedzieli, zresztą nikt z nas nie miał pojęcia. Nikt nie mógł przewidzieć, że akurat tego dnia żołnierze wybiorą sobie właśnie to miejsce. Gdy się tam zjawili, tata skrył się w piwnicy.

– Czy moglibyście pozostawić psy za drzwiami? – poprosiła gospodyni – Mam małe dzieci.

Jej mąż obawiał się, że wojsko znajdzie Hasana Jusufa i aresztuje ich za ukrywanie zbiega. Próbował zachowywać się normalnie i nie okazywać strachu – kazał swojej siedmioletniej córeczce podejść i przywitać się z żołnierzami. Dziewczynka spodobała się dowódcy. Uznał, że jest to najzwyklejsza rodzina, która nie ma nic wspólnego z terrorystami. Zapytał uprzejmie gospodynię, czy jego ludzie mogliby trochę odpocząć na piętrze. Kobieta się zgodziła. Dwudziestu pięciu żołnierzy izraelskich przebywało w tym domu przez ponad osiem godzin, nie zdając sobie sprawy, że mój ojciec znajduje się dosłownie pod nimi.

Towarzyszyło mi wyraźne poczucie nadprzyrodzonej ochrony. Dostrzegałem ingerencję Opatrzności w różnych wydarzeniach. Pewnego razu Ahmad al-Faransi (który poprosił mnie kiedyś o materiały wybuchowe dla swoich zamachowców) zadzwonił do mnie z centrum Ram Allah z pytaniem, czy nie mógłbym go podwieźć do domu. Powiedziałem mu, że jestem w okolicy i że zabiorę go za kilka minut. Dotarłem na miejsce, Al-Faransi wsiadł do auta i ruszyliśmy.

Nie ujechaliśmy daleko, gdy zadzwoniła jego komórka. Al-Faransi figurował na rządowej liście osób przeznaczonych do likwidacji, a telefonowano z kwatery głównej Arafata z ostrzeżeniem, że śledzą nas izraelskie helikoptery. Otworzyłem okno i usłyszałem nadlatujące śmigłowce Apache. Choć może się to wydać dziwne komuś, kto nigdy nie słyszał cichego głosu Bożego w swoim wnętrzu, wierzę, że tego dnia Bóg przemówił do mojego serca. Czułem, że mam natychmiast skręcić w lewo pomiędzy dwa budynki. Okazało się później, że gdybym dalej jechał prosto, Izraelczycy mieliby czyste pole do oddania strzału. Kiedy skręciłem w uliczkę, natychmiast usłyszałem wewnętrzny głos, mówiący: Wysiadaj z samochodu i uciekaj. Wyskoczyliśmy i pobiegliśmy. Po chwili helikopter znowu namierzył cel, ale pilot zobaczył już tylko puste auto z otwartymi drzwiami. Unosił się nad nim jeszcze około minuty, a następnie zawrócił i odleciał.

Jak się później dowiedziałem, wywiad otrzymał informację, że zauważono Al-Faransiego, gdy wsiadał do granatowego audi. Po mieście jeździło mnóstwo takich samochodów. Loai był akurat poza salą operacyjną i nie oznaczył mojej lokalizacji, a nikomu nie przyszło do głowy, żeby sprawdzić, czy to audi nie należy przypadkiem do „Zielonego Księcia”. Zresztą tylko kilku oficerów Szin Bet wiedziało o moim istnieniu.

Czułem, że stale otacza mnie Boża ochrona. Wprawdzie nie byłem jeszcze chrześcijaninem, a Al-Faransi najpewniej też nie miał nic wspólnego z Panem Jezusem, jednak moi przyjaciele chrześcijanie codziennie się o mnie modlili. A jak powiedział Jezus w Ewangelii według św. Mateusza 5:45, Bóg sprawia, że „słońce jego wschodzi nad złymi i dobrymi, i deszcz pada na sprawiedliwych i niesprawiedliwych”. Jak wielki kontrast w zestawieniu z okrutnym i mściwym Bogiem Koranu!

 

Rozdział 24

Areszt prewencyjny. Jesień 2002–wiosna 2003

Tak jak pozostali więźniowie wyhodowałem długą, bujną brodę i dołączyłem do codziennej rutyny. W czasie przeznaczonym na modlitwę klękałem, kłaniałem się i modliłem – ale już nie do Allaha. Teraz zwracałem się do Stwórcy wszechświata. Coraz bardziej zbliżałem się do Niego. Któregoś dnia znalazłem nawet Biblię w języku arabskim, ukrytą w bibliotece w dziale religii świata. Była to cała Biblia, nie tylko Nowy Testament. Wyglądała na zupełnie nową. Założę się, że nikt nawet nie wiedział o jej istnieniu. Jaki piękny prezent od Boga! Nieustannie się w niej zaczytywałem.

Co jakiś czas ktoś do mnie podchodził i delikatnie wypytywał, co takiego robię. Wyjaśniałem, że studiuję historię, a ponieważ Biblia to starożytna księga, jest jednym z najlepszych źródeł o dawnych dziejach. Poza tym – tłumaczyłem – Biblia przedstawia wspaniałe wartości i każdy muzułmanin powinien ją przeczytać. Zwykle taka odpowiedź zadowalała pytających. Denerwowali się tylko w czasie Ramadanu, kiedy widzieli, że studiuję Biblię pilniej niż Koran.

Grupa biblijna, na którą wcześniej uczęszczałem w zachodniej Jerozolimie, była otwarta dla wszystkich – chrześcijan, muzułmanów, Żydów, ateistów. Na spotkaniach miałem okazję siedzieć obok Żydów, którzy przychodzili w tym samym celu, co ja – żeby zapoznać się z chrześcijaństwem i dowiedzieć się więcej o Jezusie. Dla mnie, palestyńskiego muzułmanina, było to wyjątkowe przeżycie – uczyłem się o Jezusie wspólnie z izraelskimi Żydami.

Poznałem wtedy dość dobrze pewnego Żyda o imieniu Amnon. Miał żonę i dwoje ślicznych dzieci. Był bardzo inteligentny, znał kilka języków. Jego żona była chrześcijanką i przez długi czas zachęcała go, by się ochrzcił. W końcu Amnon zdecydował się na ten krok. Pewnego wieczoru grupa zebrała się, by uczestniczyć w chrzcie, który odbywał się w wannie w domu pastora. Gdy przybyłem na miejsce, Amnon właśnie skończył czytać fragment z Biblii i zaczął rzewnie płakać.

Wiedział, że kiedy pozwoli się zanurzyć w wodzie, wyzna posłuszeństwo Jezusowi przez utożsamienie się z Jego śmiercią i zmartwychwstaniem. Ale rozumiał także, że tą deklaracją weźmie rozbrat ze swoją kulturą. Odwróci się od wiary swego ojca, profesora Uniwersytetu Hebrajskiego, duchowo rozstanie się ze społeczeństwem izraelskim i jego tradycjami religijnymi, zniszczy swoją reputację i narazi na szwank całą przyszłość.

Wkrótce potem Amnon otrzymał wezwanie do odbycia służby wojskowej w Siłach Obronnych Izraela. W Izraelu wszyscy obywatele niearabskiego pochodzenia powyżej osiemnastego roku życia muszą odsłużyć w wojsku trzy lata (mężczyźni) lub dwa lata (kobiety). Ale Amnon wielokrotnie widział masakry na posterunkach i czuł, że jako chrześcijanin nie może postawić się w sytuacji, w której musiałby strzelać do nieuzbrojonych cywilów. Odmówił założenia munduru i odbycia służby na Zachodnim Brzegu.

– Nawet gdybym mógł wykonać rozkaz, strzelając do rzucającego kamieniami dzieciaka w nogę, a nie w głowę – argumentował – nie chcę tego robić. Jestem powołany do tego, by kochać moich wrogów.

Po jakimś czasie otrzymał drugie wezwanie. I trzecie.

Ponieważ konsekwentnie odmawiał podjęcia służby wojskowej, został aresztowany i skazany. Nie wiedziałem, że przez cały czas, gdy przebywałem w Ofer, Amnon znajdował się w żydowskiej części tego samego więzienia. Trafił za kraty, ponieważ odmówił współpracy z władzami Izraela. Ja znalazłem się w tym samym miejscu, dlatego że zgodziłem się na tę współpracę. Ja próbowałem chronić Żydów, on próbował chronić Palestyńczyków.

Nie uważam, że rozlew krwi skończy się dopiero wtedy, gdy wszyscy w Izraelu i na Terytoriach Okupowanych zostaną chrześcijanami. Ale zastanawiam się, co by było, gdybyśmy mieli tysiąc Amnonów po jednej stronie i tysiąc Musabów po drugiej? Na pewno odczulibyśmy różnicę. A gdyby było nas jeszcze więcej. . . to kto wie?

(…)

Wybór lektur w więzieniu ograniczał się w zasadzie do Koranu i studiów koranicznych. Miałem tylko dwie książki w języku angielskim, które przyjaciel przemycił dla mnie za pośrednictwem adwokata. Bardzo się cieszyłem, że mam coś do czytania i mogę pracować nad znajomością angielskiego, ale wkrótce znałem te książki niemal na pamięć. Któregoś dnia, gdy spacerowałem po obozie, zauważyłem dwóch więźniów przygotowujących herbatę. Za nimi stała wielka drewniana skrzynia wypełniona książkami, które przysłał w darze Czerwony Krzyż. Ci dwaj więźniowie darli je na strzępy i używali jako podpałki! Byłem wściekły. Wyrwałem im skrzynię i zacząłem wyjmować książki. Pomyśleli, że też chcę sobie zrobić herbatę.

– Zwariowaliście? – zaprotestowałem. – Wiecie, ile zachodu mnie kosztowało, żeby przemycić tu dwie książki po angielsku, a wy używacie tych tutaj na podpałkę?!
– To są książki chrześcijańskie – próbowali się bronić.
– Żadne tam chrześcijańskie. To bestsellery „New York Timesa”. Na pewno nie krytykują islamu. To po prostu opowieści o zwykłych ludzkich sprawach.

Pewnie zastanawiali się, co też strzeliło do głowy synowi Hasana Jusufa. Stroni od wszystkich, większość czasu siedzi i czyta, a tu nagle robi awanturę o pudło z książkami. Nikomu innemu zapewne nie oddaliby cennej podpałki, ale mi nie odmówili. Tak więc wróciłem do namiotu ze skrzynią pełną skarbów. Ułożyłem książki dookoła swojej pryczy i rozkoszowałem się nimi. Było mi wszystko jedno, co sobie pomyślą inni. Moje serce śpiewało z wdzięczności dla Boga, że zesłał mi coś, co pomoże mi przetrwać więzienie.

Czytałem po szesnaście godzin dziennie, aż z powodu marnego oświetlenia przestawałem widzieć. W ciągu czterech miesięcy spędzonych w Kcijot przyswoiłem sobie cztery tysiące nowych angielskich słówek.

W tym czasie doszło także do dwóch buntów więziennych, znacznie gorszych niż ten w Megiddo. Ale Bóg mnie przez to wszystko przeprowadził. Odczuwałem Jego obecność i troskę tak namacalnie, jak nigdy wcześniej ani później. Choć jeszcze nie rozpoznałem w Jezusie Stwórcy wszechświata, uczyłem się kochać Boga Ojca.

 

 

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Więcej nowości