Z prof. Leszkiem Mądzikiem, fotografem, scenarzystą, reżyserem i wykładowcą KUL, o sztuce, upływającym czasie i ciemności, z której wydobywa się jasność, rozmawia ks. Rafał Pastwa
Ks. Rafał Pastwa: Od jak dawna Lublin jest dla Pana Profesora domem?
Prof. Leszek Mądzik: Urodziłem się blisko klasztoru Świętego Krzyża. Było to w 1945 roku w miejscowości Bartoszowiny. Na studia z historii sztuki przyjechałem na KUL. Moja przygoda z tą uczelnią i Lublinem trwa już niemal 50 lat.
Wszystko, co Pan robił na uczelni jako student, zmierzało w kierunku twórczości teatralnej…
Od początku studiów wiedziałem, że teatr jest czymś istotnym w moim życiu. Przystąpiłem do istniejącego już Teatru Akademickiego KUL. Spotkałem tam Irenę Byrską, znaną reżyser, która realizowała „Wandę” Norwida. Poprosiła mnie o przygotowanie scenografii do tego spektaklu. To był impuls do zawierzenia, że przez scenografię, czyli przez obraz, można porozumieć się z widzem. Potem spotkałem Mieczysława Kotlarczyka, człowieka znanego z relacji z Karolem Wojtyłą. Realizował spektakl „Amor divinus” na KUL-u. Do tego spektaklu także realizowałem scenografię. I przyszedł moment w 1969 roku, by zaproponować autorski spektakl, który nosił tytuł „Życie ukrzyżowane”, ale cenzura go nie przyjęła, więc zmieniłem go na „Ecce homo”. Od tego czasu zaczął się etap mojego życia o nazwie Scena Plastyczna KUL, który trwa do dziś. Ten pierwszy spektakl przeczuł moją twórczość, jej program. Pokazałem w nim życie, które zmierza do końca. Mam taką potrzebę, by widz razem ze mną rozwiązał te obawy i lęki, które nosimy w sobie. Tym zasadniczym jest chyba rzeczywistość po drugiej stronie. Chcemy niejako zajrzeć w tę szczelinę. Gdybym odpowiedział sobie do końca na tę wątpliwość, nie miałbym potrzeby tworzenia tego teatru.
Czym jest Scena Plastyczna KUL?
Wydaje mi się, że jest ona dla mnie wielką szansą, możliwością, językiem, który chce mówić o naszej egzystencji. To teatr, który znalazł sobie inną formę kontaktu z widzem, bo nie przez słowo, nie przez literaturę, nie przez opowieść, ale przez to, co dzieje się w sferze obrazu. Mówiąc o egzystencji ludzkiej, o sferze sacrum, przemijaniu i duchowości, wyszedłem z takiego przekonania, że bez słów można się porozumieć z drugim człowiekiem. A nawet boję się tego, że słowem możemy coś zniszczyć.
Czy to nie jest monotematyczna twórczość, skoro podejmuje Pan ciągle temat wieczności i przemijania?
Jest monotematyczna. Ale myślę, że każdy czas daje nam inne spojrzenie na te rzeczywistości. Ja swojego teatru nie buduję z pesymizmu i rozczarowania, ale z potrzeby dotarcia do tajemnicy. Tu jest chęć zdejmowania zasłon. Szukania, na ile możemy dotrzeć do tego, co niewidoczne, nieodkryte. Dojrzewałem do milczenia, by dotknąć tego, co czuję, co jest dla mnie prawdą. Moja twórczość to w dużej mierze intuicja. Tworząc sztukę, myślę zwłaszcza o swoich pytaniach i rozterkach. Budując teatr nie chcę być sam. Chcę dzielić się z widzem tym, co we mnie, co stanowi moją tęsknotę za równowagą.
Co jest fundamentem spektaklu bez słów?
Nie ma w moim teatrze tradycyjnej roli aktorów, ale jest przestrzeń. Ona zawsze mówi wiele. Drugim elementem budowania napięcia i dramaturgii jest światło. Jest ono chyba najważniejszym tworzywem tego teatru. Światło potrzebuje kontrastu, a ja je rodzę z ciemności. Trzecim elementem jest więc zawierzenie i zaufanie mrokowi, zawierzenie czerni nocy. Z tego mroku wydobywam to, czym się chcę z widzem podzielić. Mówiąc najprościej, jest to obraz malowany przed widzem. On nie zobaczy gotowego obrazu, ale będzie świadkiem jego powstawania. Maluję światłem wydobywanym z mroku. To takie renesansowe czytanie sztuki. Uruchamiam pogranicza, które są dla mnie ważne.
Nie wyrzekł się Pan też muzyki…
Krwiobiegiem spektaklu jest muzyka pisana specjalnie na moje potrzeby. Zawsze zamawiam ją u wybitnych twórców. Teraz przygotowuję sztukę, gdzie pojawi się muzyka Anny Marii Jopek i ona sama.
Czy Pana spektakle można oglądać tylko na KUL?
To teatr wędrujący. Byliśmy i w Australii, i Japonii. Wystawialiśmy sztuki na wszystkich kontynentach.
Mówi Pan: byliśmy…
Tak, bo to cały zespół. Kopalnia, z której czerpię, to uniwersytet i studenci.
Ale wspomniał Pan również, że aktorzy maja inną rolę niż w tradycyjnym teatrze. Na czym ona polega?
To bardzo złożone. Poniekąd uprzedmiotawiam aktora i ożywiam przedmiot. W tej materii świata, który próbuję przedstawić, to wszystko się przenika. Żeby głębiej dotknąć tajemnicy o nas samych, o czasie, o odchodzeniu, potrzeba różnych tworzyw, obiektów, rzeczy. Kreuję przedmioty i obiekty na scenie, by pokazać to, czego nie widać. Aktorzy są ciałem na scenie, zazwyczaj w masce, i dopełniają całości tworzonego obrazu.
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.