Secesyjna Odyseja? A może „Powróciło z wiatrem”?
Nakręcone w 1939 roku „Przeminęło z wiatrem” to bez wątpienia jeden z najważniejszych tytułów i największych przebojów w historii światowej kinematografii. Nie dziwi więc fakt, iż twórców próbujących powtórzyć lub zdyskontować jego sukces w późniejszych latach, nie brakowało.
Jedną z ciekawszych „powtórek” było z pewnością „Wzgórze nadziei” w reżyserii Anthony’ego Minghelli, powstałe w 2003 roku. Twórca świetnego, obsypanego Oscarami „Angielskiego pacjenta” miał wówczas opinię speca od melodramatów, nic więc dziwnego, że to właśnie jemu powierzono ekranizację „Zimnej Góry” – powieści Charlesa Fraziera, której akcja toczy się w czasie wojny secesyjnej.
Z jednej strony jest to opowieść o Imanie (w tej roli Jude Law) – żołnierzu, który nie mogąc sobie poradzić z ogromem wojennego okrucieństwa, dezerteruje i przedziera się przez Stany Zjednoczone, by wrócić do domu, do swej ukochanej. A więc klasyczny schemat fabularny, momentalnie przywodzący na myśl „Odyseję” Homera, czego zresztą ani pisarz, ani reżyser nie kryją. Analogie są ewidentne, z niebezpiecznymi syrenami-kusicielkami włącznie.
Z drugiej jednak strony głównymi bohaterkami filmu zdają się być raczej Ada (grana przez Nicole Kidman narzeczona Imana) oraz Ruby (jej rezolutna i nieokrzesana towarzyszka, brawurowo zagrana przez Rene Zellweger, za co zresztą nagrodzono ją Oscarem). Innych ciekawych ról i rólek też zobaczymy tu całkiem sporo. Świetne są epizody z Philipem Seymourem Hoffmanem, Brendanem Gleesonem, Giovannim Ribbisim, czy z Natalie Portman. A więc obsadowo hollywoodzka ekstraklasa.
A jednak film furory nie zrobił. Na siedem oscarowych nominacji, tylko jedna, dla wspomnianej już Rene Zellweger, zamieniła się w statuetkę.
Być może problemem był naturalizm, przesadne ukazywanie okrucieństwa wojny. Melodramat jest gatunkiem, w którym króluje raczej patos i epickość. Minghella postanowił to zmienić. Zapewne po to, by bardziej wstrząsnąć widzami. Przyzwyczajenia publiczności to jednak rzecz święta i choć doceniam ów zabieg reżysera (film jest dzięki temu prawdziwszy), to jednak rozumiem także konsternację widzów (przyszli na piękne pejzaże i kostiumy, a dostali fruwające flaki i kończyny).
Mimo wszystko warto obejrzeć ten film. Dać mu szansę, bo to kawał bardzo dobrego, amerykańskiego kina. Zahaczającego także o western. A przecież „zaproszenia na western nie odrzuci chyba nikt, kto lubi prawdziwe kino – kino akcji i wzruszeń” pisał przed Czesław Michalski w książce „Western i jego bohaterowie”. Nic dodać, nic ująć.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów