– Mówi się, że nie należy oceniać książki po okładce. Jednak bardzo często zewnętrzna część danego dzieła jest równie ciekawa, co jego wnętrze – podkreśla dr Maria Otto z Pracowni Starych Druków.
Biblioteka Gdańska PAN skrywa wiele skarbów. W jej zbiorach znajdują się unikatowe w skali Europy XV-wieczne inkunabuły i stare druki liczące niekiedy nawet 500 lat, a największą chlubą jest komplet dzieł Jana Heweliusza, wybitnego astronoma. Mało kto wie, że powstanie biblioteki gdańszczanie zawdzięczają statkowi, który... zatonął.
Ociemniały markiz
Do katastrofy doszło 25 sierpnia 1591 r. Żaglowiec płynący z Anglii osiadł na mieliźnie w porcie gdańskim i zaczął się topić. Załoga rzuciła się w odmęty Motławy w poszukiwaniu opadających na dno książek.
Ich właścicielem okazał się znany w Europie humanista, podróżnik i bibliofil markiz Jan Bernard Bonifacio. Był Włochem pochodzącym ze starego rodu neapolitańskich arystokratów. Po śmierci ojca odziedziczył spory majątek, zamek i kilka miejscowości. Bardziej interesowało go jednak słowo pisane niż władza.
Rozczytywał się w księgach autorów starożytnych. Ze współczesnych myślicieli cenił szczególnie Erazma z Rotterdamu. Jako gorący zwolennik reformacji musiał opuścić swój kraj, aby uniknąć prześladowań. Porzucił swe włości i rozpoczął życie tułacza. Przez ponad 30 lat stale zmieniał miejsce pobytu, krążąc pomiędzy różnymi miastami Europy, stale poszerzając swoją kolekcję książek. Do czasu tragicznego wypadku, jaki spotkał go w Gdańsku.
Na szczęście większą część zbioru markiza udało się uratować. Niestety sam Bonifacio w trakcie katastrofy stracił wzrok i był zmuszony zrezygnować z dalszej podróży. Postanowił ofiarować 1160 swoich ksiąg miejskiemu Gimnazjum, a w zamian otrzymał celę klasztorną wraz z dożywotnią sumą na utrzymanie.
Zmarł w 1597 r. Księgozbiór ofiarowany przez ociemniałego markiza stał się podwaliną Biblioteki Rady Miasta, której spadkobierczynią jest obecna Biblioteka Gdańska PAN.
Ze skorupy żółwia
Dr Maria Otto zwraca uwagę, że gdańska kolekcja jest cenna nie tylko ze względu na zawartość dzieł. – W naszych zbiorach znajduje się wiele unikatowych egzemplarzy prezentujących kunszt dawnej sztuki introligatorskiej. Te książki to prawdziwe elegantki – mówi badaczka.
Do najcenniejszych eksponatów należą XV-wieczne gdańskie oprawy. Są ciężkie, surowe, masywne. Wykonane z dębowej deski obciągniętej skórą. – Do jednej z nich dołączony jest katenat, czyli łańcuch służący do przytwierdzenia księgi do pulpitu, by uchronić ją przed kradzieżą – wyjaśnia M. Otto.
Duże wrażenie robi także srebrna oprawa wykonana techniką repusowania. – Polegała ona na wybijaniu oprawy w blasze małym młoteczkiem, tworząc w ten sposób rodzaj płaskorzeźby – tłumaczy M. Otto. Innymi dziełami sztuki introligatorskiej znajdującymi się w zasobach biblioteki są szylkret, czyli oprawa miniaturowej książki ze skorupy żółwia oraz oprawa mozaikowa, do której użyto różnych kawałków skór barwionych na kilka kolorów.
– Przez setki lat kupowało się blok książki, czyli sam tekst. Natomiast to, jak dzieło zostało oprawione, zależało wyłącznie od inwencji twórczej i zasobów finansowych właściciela. Okładki ksiąg to nierzadko prawdziwe dzieła sztuki – informuje M. Otto.
Szatańska pomyłka
Prawdziwym przełomem w historii książki, było wynalezienie druku. Początkowo drukowane dzieła traktowano jako fanaberię, modę, która szybka przeminie. Niektórzy szli krok dalej, nazywając druk niebezpiecznym i szkodliwym.
– Trzeba pamiętać, że dotychczas księgi powstawały w skryptoriach. Były starannie przepisywane przez mnichów. Dla Kościoła niepokojącym zjawiskiem było drukowanie Biblii i innych świętych pism przez niewykwalifikowane osoby świeckie. Tekst nie był sprawdzany i nikt nie miał pewności, czy nie dojdzie do pomyłki, która zostanie powielona w tysiącach egzemplarzy, co w efekcie mogło negatywnie wpłynąć na wiarę ludzi. Obawy hierarchów kościelnych okazały się zresztą uzasadnione – opowiada M. Otto.
W I połowie XVII w. Andrzej Hünefeld, żyjący w nadmotławskim mieście księgarz, wydrukował polski przekład Pisma Świętego nazywany odtąd Biblią Gdańską. W pierwszym wydaniu pojawił się jeden niewielki, ale bardzo istotny błąd. Zamiast tekstu „prowadź nas od diabła” możemy znaleźć fragment „prowadź nas do diabła”. Czy była to literówka czy celowe działanie? Trudno dziś orzec.
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.