Jeden z najsłynniejszych musicali w dziejach kina, a także dowód na to, że ten klasyczny gatunek, w uwspółcześnionej formie, nadal może zachwycać i porywać widzów.
W latach ’50 – złotej erze hollywoodzkich musicali – dominowała umowność. Sztuczne, teatralne dekoracje, piękne, acz nierealne kostiumy, tańczące i śpiewające ideały... Każdy widz wiedział, że takiego świata w rzeczywistości nie ma, ale kupował tę konwencję. Bo przecież pomarzyć o takim świecie, fajna rzecz.
Z czasem jednak cała ta sztuczność przejadła się kinomanom. Zaczęła przeszkadzać. Wydawało się, że to już zmierzch gatunku. Odrodzenie nastąpiło w latach ’70. W musicalach nadal tańczono i śpiewano, ale już nie w romantycznych, atelierowych Paryżach, czy Nowych Jorkach, ale na prawdziwych ulicach zwykłych miast.
Tego typu filmem jest właśnie „Hair” Milosza Formana z 1979 roku. Musical kontrkulturowy. Niektórzy twierdzą, że spóźniony, choć myślę, że te kilkanaście lat między jego premierą na Broadwayu (rok 1968), a ekranizacją, wcale mu nie zaszkodziło, a wręcz przeciwnie.
Reżyser wraz ze scenarzystą (Michaelem Wellerem) miał szansę spojrzeć na epokę dzieci kwiatów z większym dystansem. Wiedział, które z hippisowskich ideałów bardziej zaakcentować, a które ukazać krytycznie lub potraktować z ironią.
Hippisowskie ideały… Urokliwe, ale i utopijne. A przecież to samo można powiedzieć o musicalu jako gatunku filmowym. Najbardziej eskapistycznym ze wszystkich. I to właśnie ich połączenie sprawiło, że powstał taaaaaaaaki film. Bez dwóch zdań kultowy. Równie udany, jak inne musicalowo-hippisowskie dzieło, czyli „Jesus Christ Superstar”.
Sporą zasługę miała w tym choreografka Twyla Tharp (Forman stwierdził kiedyś, że opracowane przez nią układy taneczne były po prostu czystą poezją). Kluczowa była także decyzja twórcy, by zaangażować do filmu wyłącznie osoby potrafiące i tańczyć, i śpiewać i grać. Chodziło o to, by na ekranie było bardziej naturalnie. By nie używać tricków i dubbingu, z których dawne musicale w niechlubny sposób słynęły.
Ale to przecież tylko ciekawostki z planu. Najważniejszy jest sam film i przebojowe piosenki, na które do dziś można natknąć się w stacjach radiowych, czy telewizyjnych programach rozrywkowych. Takie kawałki jak „Aquarius”, czy „Let the sunshine” zna przecież każdy, a emanujące z nich radość, wolność i beztroska zdają się być wszechogarniające.
I wcale nie dziwi mnie reakcja Tomasza Raczka, który w młodości, po obejrzeniu „Hair” w Londynie, wybiegł z kina w szalonym pędzie i sam zaczął tańczyć i śpiewać na ulicy, do czego przyznał się w książce „Kinopassana”. Ten film tak właśnie działa.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów