Bo trochę jakby podróż w czasie. Powrót do przeszłości, której niby już nie ma, ale jednak trochę jest. Bo co jakiś czas wraca, ale… po kolei.
8:10 – przychodzi SMS o treści „Dzien dobry. Buty są gotowe do odbioru”.
- Dzien-kuje - chciałoby się momentalnie odpisać, ale jednak się powstrzymuję. Bo to, że znowu mamy szewca w okolicy, to przecież mały cud. Tego fachu/zawodu/rzemiosła już nie ma. Po co cokolwiek naprawiać, ratować? Kup teraz! Nowość! Zawrotnie niskie ceny! – skąd my to znamy, prawda?
A jednak u tego naszego szewca roboty tyle, że ostatnio się nie wyrabia. Wspomniany SMS przyszedł niemal tydzień później po słownie rzuconym „buciki powinny być na piątek”. Były „na czwartek” w następnym tygodniu. Ale to nevadí. Grunt, że „dobrze robi”, bo to przecież już nie pierwsze szczewiki, które nam z Żoną ratuje.
*
W drodze do szewca wstępuję do saloniku prasowego. Po ostatni ever papierowy numer katowickiego „Sportu”.
- Tyla lot. Tako gazeta. I co? – lamentuje sprzedająca. – Co za czasy. Ludzie…
Nic dodać, nic ująć. Może tylko zacytować fragment wstępniaka Andrzeja Wasika zatytułowany „Idzie nowe – cyfrowe”, w którym naczelny „Sportu” pisze tak:
…postęp informatyczny okazał się jednak koniec końców dla gazet, wychodzących na papierze, mocno niełaskawy. Przegrywały bowiem rywalizację na rynku medialnym z szybszymi, można nawet napisać, bardziej agresywnymi portalami oraz mediami społecznościowymi. Dotknęło to także „Sportu”...
Czyli to koniec. Choć… nie do końca. Bo od jutra „Sport” będzie dostępny w wersji elektronicznej. Na smartfony.
Niby fajnie, ale czegoś będzie jednak brakować. Papier to papier. Wielka przyjemność przerzucania stron, ich szelestu, autentycznego zagłębiania się w lekturze... On-line to nie to samo.
*
Ze „Sportem” w ręce wchodzę do piekarni. W domu choroba. Świńskie lyki, a jedyne co właściwie jeszcze można przy nich jeść, to drożdżowe. Śląski kołocz z posypką np. Ale nie ma.
- Jak to nie ma? Kołocza? – pytam z niedowierzaniem
- Tylko na zamówienie, a dziś nie zamawialiśmy – informuje mnie sprzedowacka z jedynej piekarni w okolicy, w której w ogóle kołocz jeszcze (czasem) mają. W innych w ogóle nie ma szans go kupić.
Szewc od szczewików wrócił. Kołocz sie traci. Kultowy, legendarny, ukochany katowicki„Sport” (albo raczej „Szport”, jak godali łojciec i dziadek), na którym przecież uczyłem się czytać - walczy o przetrwanie.
„O mój Śląsku, umierasz mi w biały dzień”?
***
Felieton z cyklu Okiem regionalisty