"My, w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę" – czy dziś przemówienie Becka może nauczyć nas realizmu?
Przemówienie sejmowe ministra Becka - 5 maja 1939. Narodowe Archiwum Cyfrowe

"My, w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę" – czy dziś przemówienie Becka może nauczyć nas realizmu?

Wojciech Teister

GOSC.PL

publikacja 06.05.2024 13:36

85 lat temu oczy całego świata były skierowane na polski Sejm, w którym minister Józef Beck w historycznej mowie odrzucił żądania Hitlera. Jak odbierano to wystąpienie w Polsce i na świecie?


Materiał jest częścią bloku tematycznego: "W kleszczach mocarstw: Czy wiosną 1939 mogliśmy uniknąć wojny?", w którym opublikowaliśmy obszerne wywiady i teksty dotyczące kierunku, jaki obrała polska dyplomacja w sporze z Niemcami w przededniu II wojny światowej.

Chyba nigdy w swojej historii polski Sejm nie skupiał na sobie uwagi świata tak mocno, jak w piątek, 5 maja 1939 r. Tym, co miało się wówczas wydarzyć, żywo interesowali się zarówno liderzy polityczni od Waszyngtonu po Tokio, jak i zwykli ludzie. W Polsce dziesiątki tysięcy z nich przerywało codzienne zajęcia, by punktualnie o 11:15 wysłuchać sejmowej przemowy ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Przemowy nie byle jakiej, bo będącej odpowiedzią na pełne agresji wystąpienie Hitlera w Reichstagu z 28 kwietnia. Kanclerz Rzeszy wypowiedział w nim obowiązującą dotychczas umowę o nieagresji, jaką Polska i Niemcy zawarli w 1934 r., obciążając winą za kryzys stronę polską, która przystąpiła do współpracy z mocarstwami zachodnimi.

Tym, co powie Beck, interesowali się niemal wszyscy. Przemowę transmitowało radio, ludzie wyciągali na podwórza swoje radioodbiorniki, wokół mobilnych megafonów rozmieszczonych na placach największych miast gromadzili się zainteresowani słuchacze. Wszyscy chcieli wiedzieć jak Polska odpowie na żądania płynące z Berlina. Do ostatniego miejsca wypełniona była sejmowa sala: zajęte były ławy poselskie, w szwach pękała galeria nad salą plenarną, w specjalnej loży zgromadziła się większość urzędujących w Warszawie ambasadorów, a w loży prasowej przeznaczonej dla krajowych i zagranicznych korespondentów nie było ani jednego miejsca. Świadkowie tych wydarzeń relacjonowali później, że tak wielkiego poruszenia w Sejmie nie było od odzyskania niepodległości.

Jeszcze zanim Beck wypowiedział pierwsze słowa, panowało silne przekonanie, że będzie to wystąpienie historyczne. Nie miało to jednak nic wspólnego z powtarzanymi dziś przy okazji każdych kolejnych wyborów frazesami, że ta akurat elekcja jest najważniejszą w historii. O dziejowym znaczeniu mowy polskiego ministra decydowała bowiem napięta jak cięciwa łuku w ostatniej sekundzie przed strzałem sytuacja międzynarodowa i fakt, że w rękach polskiego rządu była decyzja, w jakim układzie sił Niemcy będą kontynuować swój marsz ku kolejnej wojnie europejskiej. Wojnie, którą niemal cała Europa, poraniona jeszcze hekatombą sprzed dwóch dekad, chciała uniknąć lub maksymalnie ją opóźnić. Niemal cała, bo - dodajmy to uczciwie - Niemcy po zaanektowaniu Austrii i de facto Czechosłowacji (nowopowstała Słowacja była od Rzeszy całkowicie zależna), planowały najpierw uderzyć na Francję, by zabezpieczyć sobie tyły, a później razem z Polską i pozostałymi, mniejszymi partnerami uderzyć na potężny Związek Sowiecki, by wywalczyć tam wielokrotnie przywoływaną przez Hitlera "przestrzeń życiową". Rzecz w tym, że Polska na Sowiety iść pod rękę z Hitlerem nie chciała. W Warszawie priorytety były inne, a główną myśl strategiczną o utrzymywaniu równowagi i pokoju między tymi dwoma sąsiadującymi z nami mocarstwami, nadał polskiej dyplomacji jeszcze Piłsudski.

"My, w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę" – czy dziś przemówienie Becka może nauczyć nas realizmu?

Ludzie słuchający przemówienia z megafonów. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Niemcy jednak od października 1938 powtarzały regularnie swoje żądania (lub - w optyce nazistów - wspaniałomyślną ofertę), by Polska zgodziła się na włączenie Wolnego Miasta Gdańsk do Rzeszy, zezwoliła na budowę eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej łączącej Prusy Wschodnie i Rzeszę, ale przede wszystkim, by Warszawa dołączyła do paktu antykominternowskiego skierowanego przeciw Moskwie. W zamian mieliśmy otrzymać prawa swobodnego korzystania z portu w Gdańsku, przedłużenie paktu o nieagresji na 25 lat i zrzeczenie się niemieckich roszczeń do Górnego Śląska, poznańskiego i pomorskiego. Warszawa stanęła pod ścianą, a twarde żądania Berlin postawił kilka tygodni po tym, jak polskie wojska, wykorzystując wkroczenie Wermachtu do Czechosłowacji i w konsultacji z Rzeszą, zajęły Zaolzie. Teraz Berlin żądał de facto, by Warszawa stała się niemieckim wasalem, gotowym na wezwanie Fuhrera wystawić swoje dywizje na wojnę, która miała być toczona w interesie Niemiec. I to, a nie Gdańsk czy autostrada, był główny ciężar układu, jaki Rzesza chciała wymusić na Rzeczpospolitej. Zgoda na te żądania przekreślałyby prowadzoną od lat przez polski rząd politykę równowagi i utrzymania pokoju. Berlin nas potrzebował, by najpierw mieć bezpieczne plecy, gdy rozprawi się z Francją, a następnie wsparcie, gdy ruszy na Moskwę. A jednak wejście w taki układ zależności izolowałoby nas od państw Europy Zachodniej i odcinałoby Polskę zupełnie od możliwości proszenia o wsparcie zachodu, gdyby nagle, jak w przypadku Czechosłowacji, Hitler zmienił zdanie na przykład co do Śląska czy Pomorza.

Sytuacja zaogniła się jeszcze bardziej, gdy w połowie marca 1939 Rzesza wbrew postanowieniom układu z Monachium, zajęła całe terytorium Czech, tworząc Protektorat Czech i Moraw. Wtedy niespodziewanie koło ratunkowe rzucił Polsce brytyjski premier Chamberlain, proponując w imieniu Wielkiej Brytanii i Francji gwarancje bezpieczeństwa i nawiązanie relacji sojuszniczych. Czy było to koło ratunkowe prawdziwe, czy z betonu - zdania historyków są podzielone. Faktem bezspornym jest natomiast, że Beck dostał możliwość wyboru, jakiego pół roku wcześniej nie miała Praga. I z oferty skorzystał, w nadziei, że sojusz państw okalających Niemcy ze wschodu i zachodu przestraszy Fuhrera i ostudzi jego wojenny zapał. Tak się jednak nie stało. Hitler na wieść o związaniu się Polski z Francją i Anglią wpadł w furię, wydał polecenie opracowania planu ataku na Polskę i zielone światło do podjęcia negocjacji o współpracy z Sowietami. W to, że ta ostatnia możliwość jest realna, polska dyplomacja nie wierzyła, a dochodzące z różnych placówek dyplomatycznych informacje na ten temat interpretowano w Pałacu Bruhla (siedzibie polskiego MSZ) jako element gry pozorów mającej na celu zastraszenie Polski. Niemcy jednak na serio porzucili swój PLAN A (rozpoczęcie wojny od ataku na Francję przy bezpiecznej granicy z Polską) i wdrożyli PLAN B, który zakładał neutralizację Polski w pierwszej kolejności. A wejście Warszawy we współpracę z Paryżem i Berlinem było przez Hitlera odczytywane jako osobista zniewaga, której kanclerz nigdy już Polsce nie wybaczył. W rozmowie z rumuńskim ministrem spraw zagranicznych, Grigorem Gafencu, Fuhrer miał powiedzieć, że przystąpieniem do mocarstw zachodnich Beck sam zdecydował o swoim losie. Podobny ton zawodu znajdujemy w dziennikach Joachima Goebbelsa, który stwierdzał, że Londyn i Paryż podburzają Warszawę, ale to ta ostatnia zapłaci za to rachunek.

Jednak na początku maja rząd w Warszawie nie mógł tego wszystkiego wiedzieć. Beck, który już w kwietniu przyjął gwarancje Francji i Wielkiej Brytanii, teoretycznie mógł jeszcze wykonać odwrót, choć nie jest pewne, jak zareagowałby na to rozwścieczony i pamiętliwy Hitler. Jednak w mowie sejmowej 5 maja polski minister konsekwentnie odmówił realizacji żądań niemieckich. 20-minutowe wystąpienie było konkretne, spokojne, z silnymi akcentami na najważniejsze kwestie. Co chwila szefowi polskiej dyplomacji przerywano gromkimi oklaskami. Minister punktował kolejne argumenty z wygłoszonej tydzień wcześniej mowy Hitlera, zwracał uwagę, dlaczego Warszawa nie zgadza się na zmianę statusu Gdańska i jakie alternatywne propozycje przedstawiła kancelarii Rzeszy. Wyjaśniał, że wbrew temu, co powiedział Hitler, polska strona nie otrzymała wprost propozycji 25-letniego paktu o nieagresji, a rzekoma obietnica wpływów na Słowacji była jedynie mglistą, hipotetyczną wzmianką. W zbiorowej pamięci jednak najmocniej zapisał się ostatni akapit przemówienia, o cenie pokoju:

Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na okres pokoju zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna: tą rzeczą jest honor.

Po wypowiedzeniu tych słów salę wypełniły gromkie brawa. Przemówienie odebrano bardzo dobrze w Polsce i państwach zachodnich, niezły był nawet odbiór w sprzymierzonym z Hitlerem Rzymie, który do wojny się nie palił i liczył, że negocjacje polsko-niemieckie nie są jeszcze zamknięte. Murem za Beckiem stanęli przedstawiciele niemal wszystkich środowisk politycznych w kraju (wraz ze swoimi organami prasowymi): od PPS po konserwatystów z dziennika "Czas". Wśród nielicznych, którzy ostrzegali, że sprzymierzenia z Anglią zakończy się sojuszem Rzeszy i Sowietów przeciw Polsce był Władysław Studnicki.

Czy deklaracja o honorze i pokoju była jedynie retorycznym chwytem sprawnego i doświadczonego dyplomaty, jakim był Józef Beck? Zapewne tak, warto jednak zwrócić uwagę, że przemowa bardzo umocniła patriotyczne, niepodległościowe i antyniemieckie nastroje w Polsce. Niemiecki ambasador w Warszawie Hans Adolf von Moltke relacjonował swoim mocodawcom, że nastroje ulicy są takie, że gdyby teraz rząd warszawski postanowił pójść na jakąkolwiek współpracę z Niemcami, wybuchłaby rewolucja, która zmiotłaby rządzących ze sceny politycznej.

Czy Beck wybrał najlepiej, jak wówczas mógł? O to toczy się od lat spór historyków. Zdaniem niektórych (np. prof. Pawła Wieczorkiewicza, prof. Jerzego Łojka czy Piotra Zychowicza) "honor" Becka kosztował Polskę utratę niezależnego państwa i śmierć milionów obywateli, na skutek wystawienia się na pierwsze uderzenie Wermachtu. Jednak większość badaczy, z prof. Andrzejem Nowakiem na czele, jest innego zdania. Ich stanowisko można by w uproszczeniu streścić w tezie, że gdyby Polska przyjęła wówczas niemieckie żądania, stalibyśmy się podrzędnym wasalem i - mówiąc Beckiem - "pasali niemieckie krowy za Uralem".

Jak w rzeczywistości potoczyłaby się historia, gdyby Beck odrzucił propozycję aliantów i podjął strategiczną współpracę "na przetrwanie" z Niemcami, tak jak zrobili to choćby Rumuni, Finowie czy Węgrzy? Tego nie dowiemy się nigdy, bo historia wydarza się tylko raz. Jednak zmierzenie się z potencjalnymi scenariuszami takiego rozwiązania, zarówno negatywnymi, jak i pozytywnymi, jest cennym doświadczeniem, pozwalającym spojrzeć szerzej na skomplikowaną sytuację geopolityczną, w jakiej wiosną 1939 r. znalazła się Polska. Aby poznać argumenty krytyków i zwolenników ówczesnej polityki Józefa Becka, przeprowadziłem obszerne rozmowy z Piotrem Zychowiczem ("Historia Realna") i Leszkiem Śliwą ("Gość Niedzielny", "Gość Historia Kościoła") - publicystami historycznymi. Obie zaprezentowane perspektywy pozwalają nie tylko szerzej spojrzeć na to, przed jak trudną decyzją stanął Józef Beck, ale też zrozumieć, jak wiele zmiennych ma wpływ na to, jak toczą się dzieje całych narodów. A ten mechanizm jest ponadczasowy. Bo pytania o to, jaka Polska powinna przyjąć strategię wobec otaczających ją z dwóch stron mocarstw, nie straciło w ciągu ostatnich 85 lat swojej aktualności i trzeba je zadawać w każdym czasie i odniesieniu do bieżącej sytuacji geopolitycznej, ale również uwzględniając wielowiekową kulturę strategiczną poszczególnych państw. Bo wbrew temu, co pisał w 1992 r. Francis Fukuyama, historia wcale się nie skończyła, ale trwa, zmieniając jedynie formy, w których uzewnętrznia się powtarzalna cyklicznie treść.

Przeczytaj też:

 

 

 

Pierwsza strona Poprzednia strona Następna strona Ostatnia strona