Jubileuszowe – dziesiąte – Dni Koronki Koniakowskiej były też jednym z punktów całorocznych obchodów 300-lecia miejscowości. Tym razem aż przez cztery dni wieś tętniła życiem, a tłumy turystów podziwiały tradycyjne wyroby, umiejętności cieśli, piękno muzyki i tańca i – oczywiście – talent twórczyń słynnej na całym świecie misternej ozdoby.
Każdy powód jest dobry, żeby przyjechać do Koniakowa. – Jeżeli ktoś przyjdzie zobaczyć trombity, przy okazji zobaczy koniakowską koronkę, portrety górali, rzeźby, spróbuje regionalnej kuchni. To wszystko składa się na bogactwo naszej tradycji i jedno bez drugiego nie może istnieć – tłumaczy Tadeusz Rucki, artysta, gawędziarz, gospodarz koniakowskiej galerii Chata na Szańcach i inicjator Dni Koronki Koniakowskiej. – Każdy, kto przyjedzie do Koniakowa, zobaczy nie tylko koronki, ale też niezwykle piękne pejzaże, które Bóg stworzył dookoła nas. Nie trzeba jechać do Szwajcarii – wystarczy wyjrzeć przez okno, by przekonać się, jak piękne są nasze góry. Jesteśmy jedną z najwyżej położonych wiosek – dodaje z dumą.
Alina Świeży-Sobel
Zuzanna Gwarkowa w koniakowskim Muzeum Koronki
Owce i koronki
Wokół Chaty na Szańcach występowały kapele i chluba całej społeczności: zespół „Koniaków”. Jednego dnia swoje dzieła prezentowały koronkarki, a następnego można było podziwiać mistrzów stolarskiej roboty pod wodzą Stanisława Zowady. Każdy mógł spróbować sił w grze na trombicie i posłuchać koncertu, a w Muzeum Koronki odbywało się głosowanie na najpiękniejszą koronkę i pokaz mody – z ubraniami z koniakowskiej koronki w roli głównej.
Po sąsiedzku – przy kolybie bacy Piotra Kohuta – na Jarmarku Pasterskim można było zobaczyć, jak powstają tradycyjne oscypki, bundz, redykołki i inne pasterskie wyroby.
– Pasterstwo to jest źródło. Z niego wynikała tradycja góralska – nie ma wątpliwości Piotr Kohut, od lat zaangażowany w przywracanie pasterskiej tradycji w Beskidach. Podkreśla, że równocześnie z powrotem owiec na hale zawitała w beskidzkie okolice moda na drewniane budownictwo i zaczęły się odradzać dawne ciesielskie umiejętności górali. Góralski strój: sukienne spodnie, czyli nogawice i bruclik ma na sobie sporo uczestników koniakowskiego świętowania. – Ale żeby był strój, potrzeba prawdziwego sukna. A żeby było sukno, potrzebna jest wełna. Żeby była wełna – potrzebne są owce – i tak wracamy do źródeł tego wszystkiego: do pasterstwa – mówi Piotr Kohut.
Heklowane cuda
– To są niezwykłe sprawy, które się dzieją poprzez kobiece ręce. Najpierw wykonują one znak krzyża, a potem kobieta bierze się do heklowania. I powstają prawdziwe cuda, które są tak piękne, że nie mogą się brać tylko z ludzkiego pomysłu. My wiemy, że nami tutaj kieruje Pani Gór – mówi Tadeusz Rucki. Te najpiękniejsze dzieła można obejrzeć w Muzeum Koronki, które powstało po śmierci Marii Gwarek – jednej z najważniejszych postaci w dziejach koniakowskiej koronki.
– Robiła najładniejsze serwetki, bardzo delikatne. Była założycielką spółdzielni koronkarek, a także zespołu regionalnego „Koniaków” – wspomina Zuzanna Gwarek, synowa pani Marii, która dziś pokazuje turystom zbiory teściowej: koronkowe czepce, kołnierze, firany, serwetki i obrusy. I tłumaczy, że wszystko zaczęło się od szydełkowanych prostokątnych czepców dla zamężnych kobiet. Znacznie później pojawiła się wykonana tak samo, ale już okrągła serwetka. Wśród nich zachowana jest ta ostatnia, którą Maria Gwarkowa robiła dla angielskiej królowej Elżbiety II. – Umarła nagle i nie zdążyła skończyć pracy. Tę koronkę robiła z najdelikatniejszego jedwabiu chirurgicznego. Miała już przygotowane do połączenia kolejne elementy wzoru, ale tak się stało, że już nie skończyła, a koronka zamiast pojechać do Anglii została tutaj. Teraz każda młoda dziewczyna może przyjść i zobaczyć, co da się zrobić, jeśli ma się cierpliwość – mówi pani Zuzanna.
Od łańcuszka
Dziś w Koniakowie koronki powstają niemal w każdym domu. Ale już coraz rzadziej biorą szydełko do ręki młode dziewczęta. – Moja córka dziwi mi się, że mogę tyle godzin siedzieć nad tym. I nie chce robić koronek – ubolewa Teresa Legierska, która koronki zaczęła robić, gdy miała 5 lat i wciąż bardzo lubi tę pracę.
– Nauczyła mnie moja ciotka Maria Suszka. Najpierw robiło się łańcuszek, a potem kwiatuszki. Ciotka woziła je do Wisły i sprzedawała. To mnie zachęcało, bo miałam swoje pieniądze – małe, ale już coś było. Potem uczyłam się dalej i z czasem zaczęłam robić różne wzory. Najczęściej pomysły biorą się z przyrody: z kwiatków, listków. A robi się już dziś wszystko, także bluzki, sukienki, rękawiczki, ozdoby świąteczne na stół wielkanocny i na choinkę. Bardzo się ta robota podoba. Miałam wystawy za granicą – od dawnej Jugosławii po Belgię – i bardzo dużo moich koronek tam trafiło. Robiłam na zamówienie i suknie ślubne – wspomina pani Teresa.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.