Jean-Michel Jarre wraca z nową płytą. Zapowiada, że będzie to najambitniejszy projekt w jego karierze. Ale czy muzykowi uda się przebić artystycznym rozmachem swoje najwybitniejsze dzieła: „Oxygène”, „Équinoxe” czy „Zoolook”?
Dwupłytowy album „Electronica”, którego pierwsza część ukaże się już 16 października, ma być osobistą historią muzyki elektronicznej, opowiedzianą dźwiękami. Mało kto tak jak Jarre ma prawo do takiej opowieści, bo przecież to on jest prekursorem gatunku, jego żywą historią. Choć ostatnie krążki artysty nie miały już tej mocy oddziaływania co wcześniejsza twórczość, dzięki płytom takim jak „Oxygène” czy „Équinoxe” dla wielu młodszych muzyków pozostaje Jarre klasykiem, niedoścignionym wzorem.
Zapewne dlatego zaproszenie do współpracy nad nowym materiałem przyjęli artyści tacy jak Moby, Massive Attack czy francuski duet Air. Na krążku pojawią się także ci, którzy dzieje muzyki elektronicznej pisali równolegle z Jarre’em: Tangerine Dream czy Vince Clarke – współzałożyciel Depeche Mode i Erasure. „Zaprosiłem ludzi, których podziwiam za ich szczególny wkład w ten gatunek muzyczny, którzy są dla mnie inspiracją, ale także takich, których brzmienie jest rozpoznawalne” – opowiada o nowym projekcie francuski instrumentalista i kompozytor.
Symfonia komputera
Połączenie muzycznych i elektronicznych pasji Jeana-Michela Jarre’a nie dziwi zbytnio, jeśli zna się historię jego rodziny. Dziadek grał na oboju, a jednocześnie był inżynierem i wynalazcą – skonstruował m.in. pierwszy elektryczny gramofon i jeden z pierwszych stołów mikserskich dla francuskiego radia. Ojcem artysty był zaś Maurice Jarre – słynny twórca muzyki filmowej, autor ścieżki dźwiękowej do takich obrazów jak „Doktor Żywago” czy „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”.
Wychodząc z takiego domu, Jean-Michel miał wszelkie predyspozycje do tego, by zostać muzykiem, choć początkowo wiele wskazywało na to, że będzie inaczej. Jako dziecko, zniechęcony nauką gry na pianinie pobieraną od kiepskiej nauczycielki, napisał nawet na ścianie swojego pokoju „I hate piano” (nienawidzę pianina). Wystarczyła jednak zmiana pedagoga, by Jarre powrócił do muzykowania. Jako nastolatek grał w kilku zespołach – była to twórczość nieodbiegająca zbytnio od dominującego wówczas nurtu wyznaczanego przez Beatlesów czy The Kinks. Dopiero spotkanie z Pierre’em Schaefferem, francuskim twórcą muzyki konkretnej, odmieniło myślenie Jarre’a o muzyce.
Odtąd artysta zaczął interesować się nowymi instrumentami i wykorzystaniem komputerów w procesie komponowania. Jego debiutancki album „Deserted Palace”, wydany w 1972 r., pełen był brzmieniowych eksperymentów, podobnie jak młodsza o rok ścieżka dźwiękowa do filmu „Les Granges Brûlées”. Jednak prawdziwym przełomem okazała się trzecia płyta, zatytułowana „Oxygène” (1976). To właśnie tym albumem Jean-Michel Jarre podniósł muzykę elektroniczną do rangi prawdziwej sztuki. „Oxygène” to skomponowana z rozmachem suita, pełna przestrzennych brzmień i nawiązań do muzyki poważnej. Słychać w niej fascynację twórczością Jana Sebastiana Bacha, ale i „Bolero” Ravela, którego nuty zostały dyskretnie wplecione w piątą część utworu. No i jest na tym krążku pierwszy wielki przebój Jarre’a – „Oxygène part 4”, jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie muzycznych motywów.
Rekordzista
Znakomity był również następny album – „Équinoxe” (1978). To kompozycja o podobnym rozmachu jak „Oxygène”, ale bardziej nastrojowa, chwilami wręcz medytacyjna. I tak jak na poprzedniej płycie, znalazł się tu absolutny hit. Jest nim piąta część utworu, którą wielu Polaków kojarzy jako sygnał popularnego w latach 80. programu telewizyjnego „Kwant”. Jakkolwiek każda następna płyta Jeana-Michela Jarre’a była przemyślaną całością, to żadna z nich nie dorównywała już kompozycyjnym kunsztem tym właśnie dwóm krążkom.
Niektórzy dodają do nich jeszcze udany eksperyment, oparty na ludzkich głosach z całego świata, jakim był album „Zoolook” (1984). Oczywiście, znajdziemy muzyczne perły także na „Magnetic Fields” czy „Rendez- -Vous”, jednak poprzednimi dziełami Jarre ustawił sobie poprzeczkę tak wysoko, że nigdy już nie udało mu się jej przeskoczyć. Nie zmienia to faktu, że przynajmniej do początku lat 90. francuski kompozytor pozostawał w swoim gatunku mistrzem. Olbrzymią popularność przyniosła mu nie tylko sama twórczość muzyczna, ale też oprawa wizualna koncertów, które stały się spektakularnymi widowiskami typu światło–dźwięk.
W komunistycznych Chinach, występując jako pierwszy w historii artysta z Zachodu, Jarre zafascynował słuchaczy brzmieniem laserowej harfy, zaś w Houston scenerią jego iluminacji stały się olbrzymie drapacze chmur. Dzięki rosnącej liczbie widzów gromadzących się na kolejnych koncertach muzyk wielokrotnie ustanawiał nowe rekordy Guinnessa. Nie do pobicia okazał się wynik uzyskany podczas koncertu w Moskwie w 1997 r., kiedy to przybyło aż 3,5 mln widzów. Inny rekord Jarre’a to cena, jaką uzyskano za krążek „Music for Supermarkets” z 1983 r. Album został wytłoczony w jednym egzemplarzu, co miało być protestem przeciwko komercjalizacji muzyki. Kompozytor chciał tym gestem pokazać, że muzyka jest dziełem sztuki, a nie produktem. Dzieło, wystawione na aukcję w hotelu Drouot w Paryżu, osiągnęło zawrotną cenę 69 tys. franków francuskich. Środki te przekazano na rzecz UNESCO.
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...