O gospodarstwie poezji, żonie i pochwale życia opowiada Jerzy Kronhold.
Barbara Gruszka-Zych: Zawsze mieszkałeś w Puńcowie, na przedmieściach Cieszyna?
Jerzy Kronhold: Tu wybudowaliśmy się z żoną dwadzieścia kilka lat temu. Wcześniej mieliśmy mieszkanie vis-à-vis teatru w Cieszynie. Nigdy nie chciałem mieszkać w dużym mieście, szczęśliwie trzymałem się pobocza. Byłem outsiderem.
Urodziłeś się w Cieszynie?
O mały włos w ogóle bym się nie urodził. Kiedy się począłem, mama była grubo po czterdziestce. Od młodszej siostry dzieliło mnie 18 lat.
Ciąża mamy była zagrożona?
Nie, ale lekarze obawiali się poważnych komplikacji i odradzali jej urodzenie mnie. Jednak zebrała się rada familijna, która zdecydowała, że po wojnie nie wolno już nikogo zabijać. Zawdzięczam życie głównie pięciu ciotkom – siostrom ojca, które powiedziały „nie”. Wszystkie przeżyły wojnę w Warszawie. Ojciec też chciał, żebym przyszedł na świat. Więc ostatecznie byłem dzieckiem oczekiwanym. Teraz dopiero czuję, że jestem pogrobowcem po całym tym wielkim cmentarzu rodzinnym z czasów II wojny. Urodziłem się jako dziecko nadziei.
Przed wejściem do swojego domu wywiesiłeś biało-czerwoną flagę.
Bo w tym roku przeżywamy rocznicę zakończenia I wojny światowej. Mój ojciec Władysław był przedwojennym oficerem, legionistą, stąd tradycja wojskowa związana z Piłsudskim była w moim domu silnie obecna. Stryj Mieczysław, major Wojska Polskiego, zginął jako jeniec obozu starobielskiego prawdopodobnie w Piatichatkach. I to miało dla mnie znaczenie, ponieważ impregnowało mnie przed wpływami komunizmu.
Mówiłeś mi kiedyś, że lepiej nie mieć za dużo szczęścia.
No jasne.
A co to jest szczęście?
Zachowanie umiaru. Jestem zwolennikiem życia bez ekstremalnych namiętności.
Z Twoich wierszy to nie wynika.
(śmiech) Bo wiersze są dochodzeniem do stanu równowagi. One zawsze nas jakoś oczyszczają. Przez nie wychodzi z nas to, co najgorsze, i to, co najlepsze.
Czyli najgorsze są namiętności? W wierszach widać, że je przeżywasz.
Im człowiek starszy, tym bardziej chroni się przed fajerwerkami. W młodości to wygląda inaczej. Miłość jest motorem, który skłania do przeżywania czegoś żarliwie, namiętnie. A przecież można doznać szczęścia, siedząc w klasztorze i będąc mistrzem Eckhartem.
Twój dom przypomina klasztor.
W tej chwili mieszkam tu zupełnie sam. Żona Irena umarła cztery lata temu. Przeżycie utraty jest procesem rozłożonym w czasie, ale się pozbierałem. Ciągle lubię życie i to jest najistotniejsze, żeby być po stronie życia, a nie śmierci.
W tomie „Stance” pisałeś, że Twoja mama, kiedy działa się jakaś tragedia, zajmowała się czyszczeniem, praniem majtek, a wszystko to z podniesioną głową.
To archaiczny i sprawdzony sposób reagowania na dramat, który nas spotyka. Społeczeństwa doświadczane klęskami, wojnami wiedzą, jak sobie radzić. Moja mama Zofia przeżyła dwie wojny. Miałem w domu do czynienia z mądrością i pokojem, bo „Zofia” oznacza mądrość, a „Irena” – pokój.
Byłeś z żoną szczęśliwy…
Ona była wspaniałą, cudowną kobietą. Bardzo piękną, bardzo waleczną i dzielną. Chorowała na nowotwór niecałe dwa lata.
Przez wszystkie uciążliwości choroby przechodziliście razem.
Tak podwójnie, bo ja byłem i wciąż jestem pacjentem onkologicznym. Zachorowaliśmy oboje w tym samym roku, ja na wiosnę, a ona późną jesienią. Jeszcze dziś trudno mi o tym mówić.
Nie wyrzekałeś na Pana Boga?
W takich kwestiach nie dyskutuję z Panem Bogiem. Wiedziałem, że muszę to przyjąć. Oczywiście, modliłem się, żeby żona żyła jak najdłużej, ale wiedziałem też, że nie mogę zgłaszać reklamacji. Wielu ludzi w podobnych sytuacjach ma pretensje do Boga, odwraca się od Niego, to jest ludzkie. Ja przyjąłem to i pogodziłem się z tym, bo żeby żyć, trzeba się pogodzić z chorobą i śmiercią ukochanych.
Można przygotować się na śmierć?
Najlepiej być gotowym na odejście w każdym momencie. Ale czy nasza gotowość jest dostateczna? Dobrze jest pozałatwiać wszystkie sprawy, ale nie wiem, czy to możliwe.
Co się przed śmiercią najbardziej liczy? Chyba tylko miłość?
Śmierć to moment, który można przeoczyć…
Przeoczyć?
Wiesz, ja tylko wyszedłem z pokoju… A Irena umarła.
Umierania nie da się przewidzieć ani nauczyć.
Duże wrażenie zrobiło na mnie umieranie żony brata mojej Ireny. Irenka była rzymską katoliczką, ale jej ojciec i część rodziny to luteranie. Jej chora szwagierka leżała w domu i tak jak wszyscy domownicy miała świadomość tego, co się zbliża. Domownicy nie chodzili tam specjalnie na palcach, umierała pośród ich codziennych zajęć. To była taka śmierć, z którą wszyscy, włącznie z nią, się oswoili. Miesiąc przed moją żoną umierała jej przyjaciółka i kiedy pięknie odeszła, jej niezwykle muzykalna i religijna rodzina zaczęła śpiewać, grać na instrumentach, wyrażając ufność i radość, że ona już przebywa w innym, lepszym świecie.
Wierzysz, że Twoja żona jest w niebie?
Jednego dnia wierzę, drugiego – nie. Ponieważ uważam się za wierzącego, z pokorą powtarzam sobie słowa Chrystusa: „Jam jest zmartwychwstanie i życie, kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie wiecznie”.
Z okna Waszego domu widać Czantorię i ogród. Żona posadziła te wszystkie rośliny?
Posadziliśmy trzysta krzewów i drzew. Na horyzoncie wznosi się zwiewny tamaryszek. Obok dąb, brzoza i leszczyna, czyli klasyka. Dalej jarzębina i lipa. W klombie czerwienieją kwiaty o nazwie kosmos. W tym roku czereśnia oszalała i była obsypana owocem, którego nie miał kto zjeść. Żona była z wykształcenia biologiem, uczyła mnie rozpoznawania i nazywania drzew, roślin i zwierząt. Dzięki niej poznałem ich nazwy łacińskie. Wiem, że na przykład mniszek pospolity to Taraxacum officinale.
Na tylu zdjęciach w Twoim domu widać żonę.
Kiedy ją zobaczyłem, od razu się zakochałem. Dobrze pamiętam dzień naszego spotkania – niedzielę 27 stycznia. Byłem lekko skacowany po jakichś imieninach i wszedłem do pustawej restauracji w Cieszynie. Siedział w niej mój znajomy z dziewczyną, która tak mi się spodobała, że do nich podszedłem. Okazało się, że ma na imię Irena. Niedługo później zostaliśmy szczęśliwym małżeństwem.
Jaka była?
Była moim przeciwieństwem, jeśli chodzi o zorganizowanie, zawsze miała posegregowane wszystkie papiery. Do dziś mam orientację w świecie dzięki jej pedanterii. W ogóle bardzo wiele jej zawdzięczam. Niezwykle pogodna, rodzinna, otwarta na innych. Dawała temu domowi wiele radości, którą stwarzał jej zapał do goszczenia. Jako gospodyni czuła się w swoim żywiole, kiedy odwiedzali nas poeci i aktorzy. Przy tym stole siedział kawał polskiej kultury: przyjaciele z mojej grupy poetyckiej – Julian Kornhauser i Adam Zagajewski, ale też Jacek Kaczmarski, Tadeusz Różewicz, Konrad Swinarski, Jurek Hoffman, Ryszard Krynicki, Ewa Lipska, Wisława Szymborska, Kornel Filipowicz i wielu innych.
Zdaje się, że żona przypominała Ci też o praktycznej stronie życia.
Była kimś, kto mnie mocno w nim osadził, bo lubiłem odlatywać. Jej poważny stosunek do życia sprawił, że zrozumiałem, iż każdy z nas ma zadania, które musi spełnić. Jeśli wchodzi się w związek małżeński, trzeba się o niego troszczyć, zapewnić rodzinie byt. W PRL-u małżeństwa zawierane w młodym wieku często kończyły się katastrofą z powodów bytowych. My z Ireną osiągnęliśmy sukces materialny, ale ja wiem, że i w tej kwestii jestem jej dłużnikiem, bo mnie odpowiednio motywowała. Poza tym dbała, żebym odpisywał na listy, wysyłał życzenia na święta. Sama szyła sobie piękne suknie i była też moją fryzjerką. To tylko ułamek świadectwa jej rozlicznych umiejętności.
Kiedy odchodziła, pisałeś coś?
W czasie choroby żony prowadziłem dziennik nieprzeznaczony do publikacji. Jest taka wspaniała książka – „Smutek” Clive’a Staplesa Lewisa, będący zapisem tego, co czuł autor „Opowieści z Narnii” po śmierci żony. W moich zapiskach chciałem utrwalić, co działo się każdego dnia jej odchodzenia.
Co Ci pomogło po śmierci żony?
Utratę trzeba przerobić. Miałem różne pomysły, włącznie z tym, że chciałem pójść do dominikanów. Czułem pokusę zamknięcia się w klasztorze, chociaż dominikanie nie są zakonem zamkniętym. Ale czas upływał i jakoś się w nim odnajdywałem. Pomagali mi w tym znajomi.
Zacząłeś też pisać wiersze.
Żeby oddać sprawiedliwość i hołd mojej żonie. Jeszcze miałem w pamięci tak wiele naszych wspólnych doświadczeń. Tomik „Skok w dal” był takim moim sprawozdaniem z utraty.
Twoja córka Zosia umieściła na drzwiach Twojej pracowni napis „Izolatka”.
To był żart. Ona dostrzegła, że nadmiernie izoluję się od rodziny. Teraz już sam siedzę w tej izolatce i piszę na starym komputerze, ale lubię też posługiwać się cienkopisami. Kiedy ostatnio wysłałem do mojej przyjaciółki odręczny list, zachwyciła się, że jeszcze ktoś tak potrafi. Pisanie ręką odzwierciedla rytm serca. Człowiek jest wtedy bliżej swoich myśli, jak podczas trzymania rylca czy gęsiego pióra. Maszyna nas od tego oddala. Ten moment trzymania pióra, nawet zrobienia kleksa, uwiecznia komplikacje procesu tworzenia. Rękopisy są pomocne dla filologów, bo pomagają go odtworzyć. Lubię obserwować zapis wierszy Tadeusza Różewicza, który w swoich książkach często udostępniał ich rękopis.
Wiersze też zapisujesz cienkopisami?
Ostatnio nie piszę wierszy. Nie można ich pisać stale. (śmiech) Śmierć żony zapoczątkowała nowy etap w moim pisaniu. Przedtem przerwy między tomami były długie. Miałem nawet moment, gdy myślałem, że nie będę pisać. Zostałem wtedy przedsiębiorcą – antykwariuszem. Po stanie wojennym zająłem się sprzedażą książek, bo musiałem zarabiać. Zrozumiałem wtedy, że odgrywanie roli poety jest bez sensu, że trzeba się zająć jakimś praktycznym zajęciem.
Odgrywanie roli poety? Przyznajesz, że w byciu poetą jest element kreacji?
Znam sporo biografii poetów, którzy nie chcieli iść do stałej pracy, przekonani, że wtedy się zbrukają. Myślę coś zgoła przeciwnego. Każde doświadczenie, a miałem ich w życiu dość dużo, budowało mnie.
Czytasz nową poezję? Dziś co drugi człowiek uważa się za poetę.
To nie znaczy, że nim jest. Gospodarstwo poezji ciągle ulega zmianie. Każdy nowy poeta coś w nim przestawia. Każdy nowy dobry wiersz wchodzi w relacje z utworami poprzedników. Mam świadomość, że za moimi plecami stoją: Kochanowski, Sęp Szarzyński, bp Krasicki, Mickiewicz, Leśmian, Miłosz i inni. Mam w głowie ich wiersze, bo dawni poeci wciąż mówią do nas współcześnie. Nie jest tak, jak twierdzi głośny lider nowej poezji, że wiersze starych mistrzów, np. Miłosza, nadają się do recyklingu. Kontynuacja to poważna sprawa języka i ducha.
W swoich wierszach głosisz pochwałę stworzenia. To bardzo potrzebne w czasach, jak mówisz – barbarzyństwa w literaturze.
Bo życie mi się podoba i uważam, że trzeba się cieszyć tym, co jest. Zadaniem poety nie może być przygnębianie ludzi opisywaniem uczuć, które mogłyby im zaszkodzić, ale pomaganie im w szukaniu nadziei. Moje „Stance” są ewidentnie po stronie życia i stanowią jego pochwałę, którą chciałbym głosić do końca moich dni.•
Jerzy Kronhold - wybitny poeta, w tym roku znalazł się w czołówce finalistów nagród Gdynia i Nike. Obok Zagajewskiego i Kornhausera znany przedstawiciel Nowej Fali. Działacz Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej. Dwukrotnie konsul generalny RP w Ostrawie, a także dyrektor Instytutu Polskiego w Bratysławie.