Mroczniejsza (i prawdziwsza?) strona popkultury.
Nakręcony w 2018 roku i wyreżyserowany przez Brady’ego Corberta film opowiada o losach Celeste – wielkiej, współczesnej gwiazdy pop, która na szczyt trafiła, w pewnym sensie, przypadkowo.
W dzieciństwie jako jedyna przeżyła atak szaleńca, który wdarł się z bronią do szkoły i wymordował pozostałych członków jej klasy. Na pogrzebie ofiar miała wygłosić przemówienie, ale nie potrafiła tego zrobić. Zaśpiewała natomiast balladę, którą skomponowała wraz z siostrą.
Niespodziewanie utwór „Wrapped Up” stał się hitem i hymnem dla pogrążonego w żałobie amerykańskiego społeczeństwa, co oczywiście momentalnie zauważyli także marketingowcy przemysłu muzycznego. Wokół utalentowanych sióstr zaczyna kręcić się manager. Załatwia przesłuchania, kursy tańca, pierwsze sesje nagraniowe i tak oto, niepostrzeżenie, młoda i niewinna Celeste zaczyna karierę.
I tu następuje cięcie, a reżyser przenosi akcję o kilkanaście lat do przodu. Tym razem widzimy już zupełnie inną Celeste. Zmanierowaną, kapryśną, bredzącą w wywiadach, że jeśli ktoś nie wierzy w Boga, to zawsze może przecież uwierzyć w nią. Bo to ona jest Nowym Testamentem, jej nowa płyta objawieniem, zaś jej fani „aniołkami” (to określenie nie pada przypadkowo).
Co stało się z tamtą wrażliwą i delikatną dziewczyną, którą widzieliśmy na początku? Sława? Pieniądze? Używki? Co takiego uderzyło jej do głowy?
A może taka właśnie jest natura popkultury? Może każdy artysta, by stać się idolem, musi podpisać swoisty pakt z diabłem? Może właśnie słowo idol (biblijny fałszywy bożek) jest tu kluczowe?
Sporo pytań nasuwa się po seansie filmu Cobberta. Filmu specyficznego. Ambitniejszego. Podzielonego na trzy klasyczne akty, które wypełniają dłuższe sceny-rozdziały.
Natalie Portman w roli starszej Celeste błyszczy. To chyba najlepsza rola w jej dorosłej karierze (na równi z dziecięcą kreacją Matyldy w kultowym „Leonie Zawodowcu”). Dziw bierze, że to nie ona, a Lady Gaga (za rolę w „Narodzinach gwiazdy”) otrzymała Oscara. Ale takie właśnie jest Hollywood. Jeśli dramaty, to polukrowane, ckliwe. A i nam, widzom i słuchaczom, chyba taki właśnie pop - filmowy, czy muzyczny – „pasuje bardziej”, czego dowodzi ostatnia scena w „Vox Lux”. „Nie zastanawiać się i czuć się dobrze” – jak mówi Celeste.
Stety/niestety w czasie oglądania filmu Corbena jest się nad czym zastanawiać. Jest nad czym myśleć. „Co z tym popem? Co z naszą kulturą? Co z tym światem?” – zdaje się pytać reżyser i scenarzysta w jednej osobie.
„Vox Lux” ukazał się u nas niedawno na płytach DVD.
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.