Białoruskie opozycjonistki mają głos. Na Scenie Kameralnej opowiadają o wysokiej cenie, jaką musiały zapłacić za walkę z totalitaryzmem.
Gdy w czerwcu tego roku na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego odbyła się premiera „Czasu kobiet”, okazało się, że tak naprawdę o życiu naszych sąsiadów niewiele wiemy. Skąpe wiadomości telewizyjne nie pozwalają ani zrozumieć losu białoruskiej społeczności, żyjącej w systemie totalitarnym, ani tym bardziej wczuć się w niego. A przecież tak niedawno podobne przeżycia były i naszym udziałem.
Na scenie pojawia się sześć atrakcyjnych kobiet, które w sylwestrowy wieczór łączą się za pomocą Skype’a z najbliższymi, by wznieść szampanem wirtualny toast. Nietrudno się domyślić, że zostały zmuszone do politycznej emigracji, a ich bliscy, skazani na rozłąkę, pozostali na Białorusi.
Szampański nastrój szybko mija. Ożywają wspomnienia o tych, do których nie da się już zadzwonić. Pojawiają się twarze porwanych, skrytobójczo zamordowanych, mężów, ojców, braci. Przypominają się twarze oprawców, których wymyślne tortury w białoruskich więzieniach zapadły w pamięć na zawsze. W tonie na pozór swobodnym sześć kobiet zaczyna snuć wspomnienia. Swobodnym, bo muszą być dzielne, bo to na nich spoczywa ciężar wychowania dzieci, samotnej walki o pozory normalności.
Scenariusz tej paradokumentalnej opowieści powstał na kanwie dwóch książek: „Pokolenia jeans” Nikołaja Chalezina i „Snów” Natalii Kalady. Natalia, założycielka Wolnego Teatru, w czerwcu 2011 roku podczas wrocławskiego Globar Forum odebrała Freedom Award, zaszczytne wyróżnienie dla osób działających na rzecz rozszerzenia wolności i swobód obywatelskich. Odbierając nagrodę, poprosiła, by została ona dedykowana całemu narodowi białoruskiemu.
Natalia, grana przez Annę Cieślak, jest jedną z bohaterek „Czasu kobiet”. Pozostałe, tak jak i ona, opowiadają swoje prawdziwe historie. Irina, Julia, Radina, Chalip, związane z opozycją, tak jak ich mężowie, dziennikarki, założycielki fundacji walczących o pamięć i szacunek dla prześladowanych, za swoje wybory zapłaciły wysoką cenę.
Spoiwem ich opowieści jest dialog córki z ojcem, także postacią autentyczną, koordynatorem Kampanii „Europejska Białoruś”, tu występującym jako Bohater reprezentujący pokolenie, dla którego symbolem wolności były markowe jeansy i rock and roll.
Można by mieć zastrzeżenia, że spektakl jest statyczny, że składa się głównie z dialogów, że pojawiają się dłużyzny, że reżyser Nikołaj Chalezin nie znalazł pomysłu na atrakcyjniejsze ramy. Ale może świadomie nie chciał w rozbudowanej scenerii zgubić istoty przekazu. W końcu mamy do czynienia z gatunkiem publicystyki teatralnej. Premierę poprzedziło forum dyskusyjne pod tytułem „Być opozycjonistą”.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.