Walizki pełne ciężkiego sprzętu, trujące opary rtęci i jodu, skomplikowany system podpórek, długi czas naświetlania. Dawni mistrzowie fotografii za swoją pracę gotowi byli oddać... życie.
Dziś fotografem może być każdy. Wystarczy wyjąć telefon komórkowy z kieszeni, nacisnąć na ekran i... już. Potem tylko portal społecznościowy i nasze „foty” w ciągu kilku sekund dostępne są dla milionów ludzi na całym świecie. Wykonując te niezwykle proste czynności, raczej nie zdajemy sobie sprawy, że pierwsi fotografowie ryzykowali swoje majątki, reputację, zdrowie, a nawet życie, by zajmować się tym fachem. A zdjęcia, które robili, wymagały precyzji, rzemieślniczego kunsztu i często... anielskiej cierpliwości.
Pasja do starych fotografii
Mówi o nich jak o starych, dobrych znajomych. Zna losy ich rodzin, wie, gdzie mieściły się ich pracownie, potrafi rozróżnić styl ich prac. Louis Deplanque, Eduard Flottwell, Richard Gottheil, Rudolf Kuhn. Mógłby wymieniać jeszcze długo, bo lista jego „przyjaciół” liczy kilkadziesiąt nazwisk. Wszyscy dawno już nie żyją, ale pamięć o nich przetrwała. Dzięki Ireneuszowi Dunajskiemu, który od kilkunastu lat krok po kroku odtwarza ich losy.
– Marzę, aby życie i twórczość pionierów gdańskiej fotografii na stałe wpisała się w historię miasta. My, współcześni, wiele im zawdzięczamy – podkreśla. Z zawodu jest grafikiem komputerowym. Z pasji – kolekcjonerem dawnych fotografii. Za cel postawił sobie ocalenie bezcennych prac dawnych mistrzów, które w wyniku upływu czasu powoli odchodzą w zapomnienie. Trzy dni w tygodniu po 8 godzin dziennie pan Ireneusz spędza w bibliotece Polskiej Akademii Nauk. Jak sam przyznaje, początki nie były łatwe.
– Nie jestem naukowcem, więc płynne poruszanie się po archiwalnym labiryncie było dla mnie nie lada wyzwaniem. Nie wiedziałem właściwie, gdzie i czego szukać. Przez pierwsze dni nie odnalazłem żadnych interesujących mnie informacji. Ale się nie poddałem. W końcu natrafiłem na gazetę z XIX-wiecznymi anonsami. To okazało się strzałem w dziesiątkę – opowiada.
W czytelni prosi o niemieckie dzienniki ukazujące się w Gdańsku w latach 1839–1867. Śledzi wszystkie ogłoszenia m.in. w „Danziger Intelligenzblatt” i „Danziger Dampfboot”. Poszukuje reklam ówczesnych fotografów. Spisuje nazwiska, adresy zakładów. – Gazety pełniły w tamtym czasie funkcję naszego Facebooka. Fotografowie pisali o tym, że np. danego dnia będą robić zdjęcia na cmentarzu, że otwierają nowe atelier lub że zakład będzie zamknięty – wyjaśnia.
Po powrocie do domu pan Ireneusz wpisuje zebrane dane w wyszukiwarkę internetową i rozpoczyna drugi etap kwerendy. Próbuje dotrzeć do właścicieli archiwalnych zdjęć. – Jedni biegają, inni namiętnie słuchają muzyki albo grają w szachy. Moją pasją jest dawna fotografia. Żona śmieje się ze mnie, że nawet mecz oglądam z laptopem na kolanach, wyszukując dzieł gdańskich mistrzów – mówi.
Fotografia szkodzi zdrowiu?
Sierpień 1839 r. Tego dnia w Paryżu odbyła się oficjalna prezentacja przełomowego dla świata wynalazku dagerotypii – procesu fotograficznego, w wyniku którego na metalowej płytce otrzymywany był unikatowy obraz, zwany dagerotypem.
– Od tego momentu możemy mówić o początku praktycznej fotografii. Niecały miesiąc później pierwszy dagerotyp z widokiem Paryża trafił do Gdańska i został zaprezentowany mieszkańcom – mówi Katarzyna Kurkowska, historyk sztuki z Muzeum Historycznego Miasta Gdańska. Rozpoczęła się fotograficzna rewolucja. W Nowym Jorku, Londynie, Berlinie powstały pierwsze dagerotypowe pracownie. Gdańsk nie pozostał w tyle za światowymi trendami.
– Na początku 1840 r. dyrektor szkoły św. św. Piotra i Pawła zamówił pierwszy zestaw do dagerotypii. Złożyło się na niego 25 gdańskich kupców. Cena była astronomiczna. Aparat kosztował 85 talarów, podczas gdy rasowy koń w tamtych czasach miał wartość 65 talarów – zaznacza I. Dunajski. Trzy lata później w nadmotławskim mieście powstał pierwszy profesjonalny zakład dagerotypowy. Pojawili się ciekawscy klienci.
– Najpierw dagerotypista musiał przygotować miedzianą płytę, którą powlekał srebrem i polerował. Następnie srebro pokrywał oparami jodu. Powstały w wyniku tej reakcji jodek srebra był wrażliwy na światło. Tak przygotowaną płytkę fotograf wkładał do aparatu i naświetlał. Po zrobieniu zdjęcia wywoływał ją w oparach rtęci – tłumaczy złożony i żmudny proces I. Dunajski. Ze względu na trujące reakcje chemiczne robienie zdjęć wiązało się z dużym ryzykiem.
– Mówiąc wprost, fotografia była szkodliwa. Większość fotografów nie dożywała 55. roku życia. Wielu umierało w wieku 30, 40 lat – podkreśla I. Dunajski. Pionierzy fotografii, do niedawna prawnicy, graficy, lekarze, handlarze sztuki, złotnicy, nie tylko ryzykowali zdrowie, ale także reputację. – Próbowano robić z nich wariatów, a ich dzieła deprecjonować. Prym w szkalowaniu fotografów wiedli malarze, którzy w nowej technice upatrywali zagrożenie dla własnej pracy. Śmiano się z niedoróbek. Z zamkniętych oczu na zdjęciach, poruszonych postaci – opowiada I. Dunajski.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.