Marek Koterski przyzwyczaił widzów, że swoimi filmami stawia przed nimi lustro, w którym mogą się przejrzeć. Jednak żaden z Jego filmów nie jest tak celny jak „Dzień świra”.
Oczywista wydaje się być uniwersalność najlepszych filmów Koterskiego. Oglądając „Dom wariatów” wiemy, że mogą się zmieniać szczegóły, ale przeżywamy wieczne potyczki każdego z nas z szeroko pojętym domem rodzinnym, rodzicami. Jesteśmy ponownie świadkami wiecznej walki rodziców między sobą. W „Życiu wewnętrznym” każdy widz odnajdzie się jako Adaś Miauczyński – mieszkaniec wielkiego blokowiska. Bez trudu znajdzie też co najmniej paru sąsiadów.
W „Dniu świra” jednak widzimy siebie. Wszystko, co tego dnia przeżywa główny bohater (we wszystkich filmach Koterskiego ten sam – Adaś Miauczyński), możemy odnieść do siebie. W tym filmie każdy widz odnajdzie elementy swojego dnia, swojego życia.
Życia, które jest zlepkiem marzeń wiecznie niezrealizowanych. Bo do pierwszej (i jedynej) miłości wrócić się już nie da, a wszystko osiągamy już tylko w myślach.
Wielkiej tradycji. Romantycznej (Mickiewicz, Chopin, wielka miłość). Wpajanej przez całe życie. Która stała się więzieniem, wiecznie nieudaną ucieczką, próbą nowego początku, czymś z czym trzeba próbować się mierzyć (np. we własnych próbach poetyckich).
Rytuałów, które stają się z czasem coraz bardziej autystyczną próbą ogarnięcia codzienności, życia i świata dookoła.
Lęków codziennych, wcale nie zawsze absurdalnych, o zdrowie swoje i najbliższych, ale również o to, że stracimy kontrolę nad sobą. Bo przecież świat wokół prowadzi do wiecznych frustracji. Tych osobistych związanych z pracą (która miała być pasją, a okazała się katorgą za gorsze), życiem prywatnym (pustym i nieudanym). Wiecznym poniżeniem (jak to przeżywane u lekarza). Ale również ze światem wokół – polityką, zachowaniem sąsiadów, ludzi spotykanych na ulicy, mało istotnymi sprawami, którymi zajmują się inni.
Rzecz jasna główny bohater często przesadza. Czasem nie przyznajemy mu racji w tym, jak widzi świat, gdzie spostrzega wady. Ale rozumiemy go jednocześnie gdy się na otaczającym świecie mści. Choć przecież celniejszym byłoby stwierdzenie, że mścić się stara. Satysfakcja z tego jednak niewielka, a zagrożenie dla własnego zdrowia rośnie.
Zostają więc niepewności i lęki o to czy życie mogło potoczyć się inaczej. I o to, czy choć ukochane dziecko Adasia (z nieudanego małżeństwa, które cały czas owocuje kłótniami z byłą już żoną) będzie szczęśliwe.
Ale żali nad sobą i zmarnowanym życiem nie ma kto wysłuchać. To może najsmutniejsza – choć jakże zabawna – scena w całym filmie. Gdy Główny bohater zdobywa się na odwagę opowiedzenia prawdy o swoim życiu, ale jedyny słuchacz ma akurat problemy ze słuchem.
Staje się więc nieważne o czym marzymy, czego już nie osiągniemy, co nas zawiodło, czego się boimy i co nas denerwuje. To nikogo nie obchodzi.
Piszę w pierwszej osobie liczby mnogiej, bo Adaś Miauczyński jest każdym z nas.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
To odpowiedź na papieską zachętę do ukazywania punktów wspólnych wiary i kultury.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.