Od zamachu na World Trade Center minęły trzy lata, ale Jamie Bryan, wdowa po strażaku poległym podczas akcji ratowniczej, wciąż budzi się w środku nocy z sercem przeszytym bólem. Zdecydowana nadać znaczenie przepełniającemu ją smutkowi, całe swe życie przelała w pracę wolontariusza w małej kaplicy św. Pawła... Publikujemy pierwszy rozdział książki.
Kilka kroków dalej uliczny sprzedawca pozdrowił ją skinieniem głowy:
- Ładny dziś dzień.
- Owszem – Jamie uśmiechnęła się do niego i poszła dalej.
No właśnie. Znów to samo. Przed 11 września uliczny sprzedawca w ogóle nie patrzyłby ludziom w oczy, chyba że chciałby im opchnąć hot doga albo paczuszkę migdałów w cukrze. A teraz? Teraz wydawał się dobrym znajomym. Widywała go zawsze, ilekroć szła do św. Pawła, on zaś pewnie wiedział, dokąd ona idzie i co tam robi. Każdy na dolnym Manhattanie wiedział o kaplicy św. Pawła.
Jamie przeszła na drugą stronę, zatrzymała się i odwróciła – tak jak zawsze. Zanim wejdzie do kaplicy, zanim otworzy swoje serce dla turystów robiących kolejne zdjęcie i dla tych, którzy przychodzą tam opłakiwać swoich bliskich, musi zobaczyć na własne oczy, że wieże naprawdę zniknęły. Była to część jej rytuału. Musiała spojrzeć na drugą stronę ulicy, gdzie w miejscu dawnych budynków widniała gigantycznych rozmiarów dziura; musiała przypomnieć sobie, dlaczego tu jest i co robi. Musiała sobie ponownie uświadomić, że terroryści naprawdę wpakowali samolot w wieże World Trade Center i zrównali je z ziemią, zabijając dwa tysiące ludzi... Ponieważ jedną z tych osób był Jake, jej praca w kaplicy św. Pawła w pewien sposób podtrzymywała pamięć o nim. Być tutaj, w Strefie Zero, pomagać innym – tak zrobiłby Jake. To właśnie robił w chwili śmierci.
Spojrzenie Jamie powędrowało w kierunku pustego nieba, jakby szukając tam niewidocznych pięter i okien. Czy razem ze swoim najlepszym przyjacielem Larrym wychodził wtedy do góry, próbując dostać się do ludzi uwięzionych na wyższych piętrach? Czy też był w połowie drogi na dół? Zmrużyła oczy. Gdyby tak Bóg zechciał dać jej jakiś znak, żeby wiedziała, gdzie dokładnie patrzeć...
Zamrugała i wyobrażenie wież zniknęło. Czuła, że w jej sercu narasta płacz. Zacisnęła powieki. „Oddychaj głęboko, Jamie. Dasz radę. Boże, pomóż mi...”. Wciągnęła głęboko powietrze... Teraz wydech – powoli, spokojnie... „Boże, pomóż”.
„Wystarczy ci mojej mocy, córko”.
Często w tym właśnie momencie swojej drogi modliła się i prawie zawsze słyszała słowa Boga, który przemawiał do niej łagodnie i pomagał jej tak, jak ojciec pomaga córce; tak, jak Jake pomagał Sierze. Wystarczał jej Jego cichy głos sączący się w najboleśniejszym zakątku duszy, żeby dodać jej siły, chęci i determinacji, by ruszyć dalej, wejść do kaplicy i odbyć swoją cząstkę czuwania poświęconego wszystkiemu, co straciła ponad trzy lata wcześniej.