Od zamachu na World Trade Center minęły trzy lata, ale Jamie Bryan, wdowa po strażaku poległym podczas akcji ratowniczej, wciąż budzi się w środku nocy z sercem przeszytym bólem. Zdecydowana nadać znaczenie przepełniającemu ją smutkowi, całe swe życie przelała w pracę wolontariusza w małej kaplicy św. Pawła... Publikujemy pierwszy rozdział książki.
Odwróciła się i zdecydowanym krokiem ruszyła wzdłuż otaczającego cmentarz ogrodzenia z czarnego, kutego żelaza, po czym za rogiem skręciła na mały dziedziniec przed kaplicą. Za każdym razem, gdy wchodziła na brukowane schody maleńkiego kościółka, doświadczała uczucia szczególnej świętości. Ilu strażaków przechodziło tędy po zamachu na World Trade Center, szukając czegoś do zjedzenia, pociechy lub kogoś, komu można by się wypłakać? Ile osób przeszło tędy od chwili ponownego otwarcia kaplicy w poszukiwaniu nadziei, odpowiedzi albo z powodu, dla którego pragnęli opłakiwać tamtą tragedię, nawet jeśli nie dotknęła ich osobiście?
Zaraz za drzwiami Jamie skręciła w lewo i zatrzymała się. W kącie na stole znajdowała się dosyć chaotyczna wystawa rozmaitych eksponatów: pożółkłych fotografii, pamiątek, listów napisanych do ofiar zamachu. Powiodła spojrzeniem po stole. Pod fotografią łysiejącego, uśmiechniętego od ucha do ucha mężczyzny trzymającego w ramionach noworodka widniał podpis: „Joe, wciąż czekamy aż wrócisz do domu...”. Na ślubnym zdjęciu ktoś napisał: „Cecile, byłaś dla mnie wszystkim – i nadal jesteś...”. A do małego zdjęcia młodego strażaka przyczepiono karteczkę: „Twoi koledzy zawsze dzielnie stają do walki, ale bez Ciebie to już nie to samo. Wczoraj Saul wybił piłkę tak wysoko, że zaraz wszyscy popatrzyliśmy w niebo – jesteś tam?”.
Za każdym razem jej spojrzenie odnajdywało na wystawie coraz to inne listy, inne drobiazgi świadczące o ogromie bólu i straty. Ale zawsze na koniec kierowała się w to samo miejsce: ku zdjęciu Jake’a i listowi ich córeczki Sierry.
Jake był taki przystojny. Nawet w tym kiepsko oświetlonym kącie widać było jego jasnoniebieskie oczy. „Jake... jestem tutaj...”. Jeśli do kaplicy nie wchodziło akurat zbyt wielu ludzi, mogła postać tu dłużej. Tak właśnie było dziś. Zapatrzyła się w oczy męża i przez chwilę wydało jej się, że Jake stoi przed nią, uśmiecha się i wyciąga do niej ręce...
Przesunęła delikatnie koniuszkami palców po miękkim papierze odbitki, jakby to była twarz Jake’a, jego skóra.
– Jake...
Przez ułamek sekundy zdawało jej się, że słyszy jego głos: „Jamie, nigdzie nie odszedłem, jestem tutaj. Chodź, sama się przekonaj”.
Cofnęła dłoń i ciasno objęła się rękami. Już wcześniej zdarzało się, że ktoś przyłapał ją na dotykaniu fotografii Jake’a, a to denerwowało koordynatorów grup ochotniczych. Mogło bowiem świadczyć, że nie jest gotowa do niesienia pociechy innym, skoro sama nie całkiem się jeszcze pozbierała.
Nie chciała dotykać zdjęcia, jakoś samo tak wyszło... Po prostu dostrzegła ten cudowny błysk w oczach męża – zupełnie, jak niegdyś...