Pisząc o tym filmie, nie sposób nie wspomnieć o jego „poprzedniku”, czyli o „Stowarzyszeniu umarłych poetów”.
Tu mamy college dla dziewcząt, tam była elitarna szkoła dla chłopców. Tu główną postacią jest nauczycielka historii sztuki, tam był nią wykładowca poezji. Tu gwiazdą jest Julia Roberts, tam błyszczał Robin Williams.
Zgadza się też epoka (lata ’50), ale mówienie o kopii, czy też „powtórce z rozrywki” byłoby jednak nadużyciem. Inaczej bowiem rozłożone są akcenty. „Stowarzyszenie umarłych poetów” było dramatem, filmem poważniejszym, gatunkowo cięższym. „Uśmiech Mony Lizy” to bardziej melodramat, typowe „patrzydło”, acz stylowe – dobrze zagrane i z klasą nakręcone (za kamerą Mike Newell - twórca kultowego „Cztery wesela i pogrzeb”).
O co innego chodzi też w tych dwóch filmach. W „Stowarzyszeniu…”, które wyreżyserował Peter Weir (mający wcześniej na koncie m.in. genialny „Piknik pod wiszącą skałą”), chodzi przede wszystkim o pasję. Grany przez Williamsa John Keating zdaje sobie sprawę z tego, że wkrótce jego podopieczni dorosną i zaczną robić kariery, ale wykładowca próbuje przekonać ich do tego, by nie rezygnowali z marzeń, pasji, piękna i radości, czyli wszystkiego tego, co symbolizuje w tym filmie poezja. Życie nie polega przecież tylko na zarabianiu pieniędzy i wspinaniu się po drabinie społecznej. „Nie samym chlebem żyje człowiek” – zdaje się mówić Keating.
Katherine Watson (Julia Roberts) zapewne uważa podobnie, ale jej cel jest inny: nie chce, by jej uczennice, po tym gdy wkrótce wyjdą za mąż, poprzestawały na byciu perfekcyjnymi paniami domu. Katherine zachęca je do robienia karier i stawienia czoła dominującej wówczas patriarchalnej kulturze. I w teorii wygląda to wszystko całkiem nieźle, ale wkrótce okazuje się, że jej podopieczne problemy mają przede wszystkim… sercowe. Wątki romantyczno-melodramatyczne zaczynają więc dominować w tej opowieści, co bynajmniej nie jest zarzutem, bo ogląda się to świetnie, zwłaszcza że grają tu m.in. Kirsten Dunst, Julia Stiles, Ginnifer Goodwin, czy Maggie Gyllenhaal, które serwują nam prawdziwy popis gry aktorskiej.
Bardzo ciekawe jest tutaj także spojrzenie twórców na epokę. Fakt, że „Stowarzyszenie umarłych poetów” rozgrywa się w latach ’50 nie ma wielkiego znaczenia (akcja mogłaby się toczyć kilkanaście lat wcześniej, lub kilkanaście lat później – zmieniłyby się tylko kostiumy, ale sens filmu byłby ten sam). W „Uśmiechu Mony Lizy” inaczej. Dekada, w której „osadzono” tę historię ma ogromne, może wręcz kluczowe znaczenie.
To schyłkowa faza kultury/epoki mieszczańskiej. Ideały i wzorce zachowań, które wówczas jeszcze dominowały, niebawem kompletnie się zmienią. Od jakiegoś czasu widać to już w sztuce (Pollock, Picasso), zaś lada chwila wybuchnie rewolucja obyczajowa (bunt, rewolta lat ’60). I kto wie, czy właśnie to nie jest w tym filmie najciekawsze. Przyglądanie się, jak z jednej strony twórcy filmu hołubią, z pietyzmem ukazują stroje, domowe salony, czy samochody z lat ’50 (bo to swoiste mityczne, amerykańskie złote czasy). Ale z drugiej strony: ukazują fikcję, zakłamanie, fałsz tamtej epoki; prawdziwą mentalność ówczesnych ludzi.
To zresztą szersza tendencja we współczesnym kinie amerykańskim. Niedawno coś podobnego, tyle że w nieco ostrzejszej formie, mogliśmy oglądać np. w „Suburbiconie” Georgea Clooneya.
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...