Jeżeli stawiam takie pytanie, to przynajmniej dopuszczam myśl, że filozofia może być „sposobem na życie”. „Sposób na życie” to trochę zasłona dymna na coś znacznie poważniejszego niż „sposób”: cel życia, sens życia, pasja życia.
Pierwszym z tych sposobów jest namysł. To zrozumiałe. Bez namysłu w ogóle nie ma filozofii, a jeżeli nawet jest gdzieś zapisana, to bez namysłu pozostanie martwa. Żeby ożyła, trzeba ją zamienić w myśl. Namysł można inaczej nazwać rozmyślaniem czy medytacją, lub nawet użyć odważniejszego określenia – kontemplacją filozoficzną. Niekoniecznie musi to być „rozmyślanie zorganizowane”, kiedy specjalnie wydzielamy na nie czas z innych zajęć i stosujemy jakieś metody wewnętrznego skupienia. Może to być namysł rozciągnięty w czasie, gdy na przykład podczas lektury uderzy nas jakaś myśl i potem powracamy do niej przy różnych okazjach. Czasem można rozmyślać między wierszami jakiejś lektury, na chwilę przerywając czytanie, choćby po to, aby przyswoić sobie jakąś myśl lub połączyć ją z treścią poprzednich zdań. I wtedy dobrze przeczytać sobie ten fragment tekstu jeszcze raz.
Jest też specjalny rodzaj „wirtualnego myślenia”, kiedy jakiś problem lub jakaś myśl pojawiła się już kilka razy w polu mojej świadomości, potem była już celowo przywoływana, aż wreszcie utrwaliła się tak bardzo, że nawet gdy o niej nie myślę, ona jakoś trwa w mojej świadomości, by w zupełnie nieoczekiwanej chwili wypłynąć na powierzchnię i, na przykład, olśnić swoją oczywistością. Takie „medytacje” możemy czynić nie tylko oddając się lekturze z zamiłowania, lecz także, dajmy na to, przygotowując się do egzaminu. Co więcej, ten rodzaj uczenia szczególnie polecam przyszłym filozofom. Treść przetrawiona w myśli łatwiej zapada w pamięć, niekiedy wręcz zastępuje trud zapamiętywania.
Medytacja w naturalny sposób związana jest z lekturą. Nie zawsze mamy umysł tak twórczy, by medytować bez pomocy tekstu. Myśl trzeba zapładniać nowymi treściami. Oczywiście nie wystarczy je sobie tylko przyswajać (choć i to niekiedy może być pożyteczne); należy je uzupełniać własną refleksją, przetwarzać we własną myślową substancję. Niekiedy jednak wątek lektury musi przeważyć nad wątkiem rozmyślania. Zawód filozofa jest nie do pomyślenia bez systematycznej lektury. Dobry filozof nie rozstaje się z lekturą, ona jest jego codziennym pożywieniem. Nie będę tu pisać o doborze lektury, to sprawa bardzo osobista. Wspomnę tylko, że – z grubsza rzecz biorąc – lektury dzielą się na obowiązkowe i dla własnej przyjemności. Oczywiście, dobrze jest, gdy te dwie klasy się pokrywają, ale nie często to ma miejsce. Trzeba jednak i w lekturach obowiązkowych znajdywać coś dla siebie. Nie tylko dlatego, że trzeba to przeczytać do egzaminu, do przygotowania wykładu, czy jako źródło do pracy naukowej. Nawet nudna lektura może stać się odskocznią do ciekawych myśli lub początkiem twórczego dialogu z autorem. Ale oczywiście lektura dla przyjemności, dla pasji, dla tego, że trudno się od niej oderwać, jest tym, co najbardziej wzbogaca. Do takich lektur, które kiedyś porwały, trzeba potem co jakiś czas powracać. Być może za drugim lub trzecim razem nie doznamy takiego intelektualnego uniesienia, ale na pewno odkryjemy w nich jakieś myśli, które przedtem uszły uwadze.
Jakąś lekturę trzeba mieć pod ręką. Na nocnej szafce przy łóżku lub w torbie podróżnej w pociągu lub autobusie. „Nie rozstawać się z książką” – to dobra zasada. Nigdy nie wiadomo, kiedy sytuacja zmusi nas do „wytracania czasu”. Spóźniony pociąg, odwołany lot, nieprzewidziane „okienko” w wykładach. Książka wyciągnięta z teczki nie tylko dotrzyma towarzystwa, ale także skutecznie skróci czas oczekiwania.
Muszę się tu okazać tradycjonalistą: Internet nie zastąpi książki. Owszem, bez Internetu dziś już trudno się obejść: gdy potrzebujemy szybkiej wiadomości, gdy musimy sprawdzić jakiś odsyłacz do literatury... Internet doskonale spełnia rolę podręcznej encyklopedii i tego, co Amerykanie nazywają „reference book”, ale nie jest w stanie zastąpić książki. Informacje zawarte w Internecie, choć niekiedy wyczerpujące, są na ogół płytkie, jakby pospieszne, zamiast nawiązywać intymny kontakt z czytelnikiem, zdają się mu mówić: „kup mnie”. Gdy poprawiam studenckie prace seminaryjne, zawsze zgaduję, czy dana praca została napisana w oparciu o informacje z Internetu, czy w oparciu o tradycyjną literaturę. Ilekroć porównywałem moje podejrzenia z bibliografią umieszczoną na końcu pracy, jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się stwierdzić pomyłki.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.