Film obyczajowy, czy tzw. kino kobiece to gatunek niezbyt hołubiony przez krytyków. A jednak spora część widowni lubi produkcje tego typu. Bo też są w nich emocje, wzruszenia i sytuacje z prawdziwego, realnego życia.
Czasem więc hollywoodzka Fabryka Snów sięga po taką „prozę codzienności”. Oczywiście obsadzając w głównych rolach swe największe gwiazdy. I potem często bywa z takimi filmami problem, bo widzowie tego „nie kupują”. Nie wierzą, że aktor grający dotąd twardzieli i amantów nagle, na ekranie jest zwykłym robotnikiem, czy kierowcą, zaś jego żonę (fryzjerkę lub sprzątaczkę), gra, a raczej tylko udaje, jedna z najpiękniejszych kobiet świata. Coś tu się nie zgadza.
Ale bywają też takie filmy, w których casting przeprowadzono perfekcyjnie i zgromadzono na planie tak wielkie aktorskie talenty, że efekt końcowy jest zachwycający. I jednym z nich jest z pewnością „Jedyna prawdziwa rzecz”, nakręcona w 1998 roku. Film niestety nieco dziś zapomniany. Niesłusznie.
Meryl Streep (nominowana za swoją rolę do Oscara), wciela się tu w kobietę w średnim wieku, która dowiaduje się, że choruje na raka. Jej stan bardzo szybko się pogarsza, a że egoistyczny mąż (garny przez Williama Hurta), zajęty jest swoją karierą pisarza i wykładowcy, postanawia ściągnąć do domu córkę Ellen (w tej roli Rene Zellweger), by zaopiekowała się matką.
Problem w tym, że Ellen także ma spory talent literacki i nieźle radzi sobie w Nowym Jorku. Kolejne artykuły, eseje, wywiady… - dziewczyna wreszcie ma szansę się przebić, zaistnieć. Teraz - nawet nie tyle na prośbę, co wręcz na rozkaz ojca – zmuszona jest rzucić to wszystko i wrócić do domu.
Bohaterka nie kryje swego rozczarowania. Nie radzi też sobie z obowiązkami perfekcyjnej pani domu, jaką przez lata była jej matka. O ile z mamą udaje jej się odbudować relację, o tyle konflikt z ojcem narasta...
Mamy więc nowotwór, rodzinne nieporozumienia, uciekającą życiową szansę, a jednak, mimo takiej tematyki, film ogląda się zaskakująco dobrze. To nie dołujący „Sierpień w hrabstwie Osage”. Raczej coś w stylu serialowych „Kochanych kłopotów”.
Coś lżejszego? Nie wiem czy to dobre określenie, ale niewątpliwie twórcom udało się utrzymać równowagę między dramatem i komedią. Bo, co może zaskakujące, nie brakuje tutaj także wątków humorystycznych. No ale skoro miało się w obsadzie Rene Zellweger (późniejszą Bridget Jones).
To jej rola jest tu wiodąca, to ona jest główną bohaterką tego obrazu i to przede wszystkim dla niej warto obejrzeć ten film.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.