Obraz Hoffmana był bardziej kameralny, by nie rzec – teatralny. U Gazdy mamy całą sieć relacji, powiązań między bohaterami, a niemal każdy z nich jest postacią nieoczywistą.
Ze sporymi obawami podchodziłem do netflixowej wersji „Znachora”, już na wstępie skazanej na porównania. Jak większość widzów miałem w głowie obrazy z dzieła Jerzego Hoffmana z 1982 r. Znamy je prawie na pamięć – pojawia się ono przecież w polskiej telewizji równie często jak „Kevin sam w domu”. Polska publiczność pokochała obraz Hoffmana, choć warto przypomnieć, że tuż po premierze spotkał się on z chłodnymi reakcjami krytyków, którzy widzieli w nim „melodramat dla kucharek”. Czas pokazał jednak, że to zwykli widzowie mieli rację i tamten „Znachor” sprzed ponad czterech dekad należy dziś do klasyki polskiego kina. Nic w tym zresztą dziwnego. To był film ze znakomitą obsadą (Jerzy Bińczycki, Anna Dymna, Tomasz Stockinger, Bożena Dykiel, Andrzej Kopiczyński, Piotr Fronczewski czy debiutujący na dużym ekranie Artur Barciś), która stworzyła świetne kreacje aktorskie. To dzięki niej sceny takie jak „kuszenie” Antoniego Kosiby (Jerzy Bińczycki) przez Sonię (Bożena Dykiel), taniec wyleczonego Wasylki (Artur Barciś) czy scena sądowa z udziałem Piotra Fronczewskiego (eksploatowana przez internautów w memach, gdy tylko pojawiła się zapowiedź nowej wersji) zapadają w pamięć. Zasadne wydawało się więc pytanie: po co „poprawiać” coś, co jest znakomite? Po co naruszać utrwalony w głowie obraz postaci, wydarzeń, scenerii?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.