W swoim najnowszym filmie Quentin Tarantino składa hołd amerykańskiej kinematografii lat sześćdziesiątych. I podejmuje pełną rozmachu próbę odkupienia grzechów epoki hippisów.
W „Death proof” uśmiercił niebezpiecznego psychopatę, w „Bękartach wojny” rozpętał krwawą jatkę Hitlerowi i jego świcie, a w „Django” postanowił wymierzyć sprawiedliwość handlarzom niewolników. I tym razem Quentin Tarantino sięga po motyw zemsty. Po obejrzeniu „Pewnego razu… w Hollywood” widz pozostaje jednak z czymś więcej niż krótkotrwałą satysfakcją z efektownego dokopania kolejnemu schwarzcharakterowi. Teraz reżyser czerpiący pełnymi garściami z kina klasy B rozsmakowuje się w poetyce baśni. Jej finał wbija w fotel.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
M.in. w Brazylii, USA, krajach Afryki, na Filipinach i w Australii.
Program 2 zaprasza na nowy cykl koncertów. Będzie ich można posłuchać także on-line.
97. gala oscarowa okazała się triumfem amerykańskiego kina niezależnego.