Koza, a nie pies czy koń, zasługuje chyba na miano największego przyjaciela człowieka. Popatrzmy na ogromną masę kóz obecnych w naszej kulturze.
Ostatnie 20 lat mieszkam w Rybniku i tak się złożyło, że po połowie w parafii św. Antoniego i ostatnio w parafii św. Jadwigi. W obu tych parafiach działają mi na nerwy ministranci chodzący po kolędzie. Dlaczego?
Zmęczyłem się kiedyś jak kroczący pod górę Szymon Cyrenejczyk. Zdarzyło mi się to na nabożeństwie Drogi Krzyżowej. Otóż to zmęczenie polegało na tym, że nie potrafiłem sobie wtedy przypomnieć, co to znaczy „Golgota”.
Jeżeli Ślązok chce powiedzieć o kimś, że jest jakiś taki inny, dość dziwny czy niegroźnie dziwny, zwariowany, trochę śmieszny albo wesołkowaty, to mówi: „Tyś je tako konda z Lipin!”.
Na Śląsku wszystko jest inaksze: „kibel” to nie jakaś tam ubikacja, ale „wiadro”, „kluski” to nie makaron – ale regionalna potrawa z kartofli, natomiast na Pana Boga mówi się „Ponboczek”.
Moja babcia powiedziała kiedyś, że małe dzieci i starzy ludzie są „po jednych pijondzach”, czyli są bardzo podobni.
Wprawdzie stara śląska pieśniczka mówi: „Dzieweczko ze Śląska, na trzewiczku wstążka…”, jednak na co dzień, a nawet i w niedziele, większość Ślązoków chodziła dawniej po bosoku.
Dzisiejsze rozumienie rozrywki kojarzy się z chodzeniem na dyskoteki, na zabawy, festyny, na siłownię, na grilla… i ma się to nijak do pobożności. No bo albo do kościoła… albo na zabawę.
Moja babcia nie przeliczała wartości pieniądza na dolary czy franki szwajcarskie w złocie, ale na żymły, czyli bułki.
Wśród pielgrzymów, którzy na przestrzeni wieków odwiedzili piekarskie sanktuarium, znalazła się godna uwagi postać XIX-wiecznego biskupa wrocławskiego Melchiora Diepenbrocka.